Nie jest to najwybitniejszy film Dario Argento, ale też nie ma się co nad nim pastwić. Reżyser postanowił chyba przeprowadzić eksperyment - połączyć elementy dreszczowca z komedią. Wyszła mieszanina dość ekscentryczna, dziwaczna.
Oczywiście mamy tu do czynienia z klasycznym kryminałem, w którym twarz mordercy odkrywamy na samym końcu (typowe dla ówczesnych dzieł reżysera). Po drodze ginie kilka osób. A wszystko podlane nieco awangardową muzyką niezawodnego Ennio Morricone, która dodaje filmowi niemal psychodelicznej aury.
"Cztery muchy..." zawiera kilka znakomitych scen, ale jest też kilka scen średnich, niepotrzebnych. Świetne są przebitki obrazujące wspomnienia mordercy. Znakomita jest scena w pustym teatrze, czy też scena w metrze.
Obraz posiada chyba najbardziej przejmujący finał w dorobku Daria Argento.
Rzeczywiście, zgadzam się, że w porównaniu do "Ptaka..." czy "Kota..." jest to film nierówny, tak jakby twórcy nie do końca wiedzieli, w którym kierunku podążyć, co powoduje właśnie, że składam to na karb jakichś mętnych koncepcji reżysera. Poza tym, takie mam odczucia, w "Ptaku..." był znakomity odtwórca roli głównej, natomiast Michael Brandon nie do końca się sprawdził - tzn. potrafił zagrać bardzo dobrze (jak w finale), ale też miał zbyt landrynkową twarz. Chociaż może w tym przypadku przesadzam.