Wspaniałe obrazy, klimat, muzyka genialna (żeby nie skłamać - utworów z soundtracku słuchałem paręset razy w ciągu ostatnich dwóch lat, przedostatni - "No Mercy" - jest mistrzostwem świata - szkoda tylko, że jest taki krótki), przyzwoita gra aktorów (może poza nieudolnymi próbami śpiewu alikwotycznego (; żałuję, że Tadanobu Asano lepiej nie oddał stanów wewnętrznych Temudżyna, co mogło by wyjaśniać jego przyszłą potęgę jako wodza, i siłę jako człowieka), opowieść właściwie luźno i w sposób poplątany, lecz z grubsza trzyma się historii Czyngis Chana, i wręcz wciąga. Wadą moim zdaniem jest przesadne umagicznienie, czyli konkretnie interwencja niebios (jak to odczytuję), burza, dzięki której Temudżyn miał wygrać bitwę przeciwko swemu "bratu krwi". Również zbytni pęd przez życie Temudżyna - w jednej scenie umawia się z Dżamuką co do wspólnej walki za rok wobec jednego wroga, w drugiej już widzimy ich wspólne "oddziały" znajdujące się na ziemi Merkitów; w jednej scenie przybywa właściwie niczego nie posiadając czy do Dżamuki, czy na swe ziemie po pobycie w niewoli, w drugiej ma oddział ludzi czy wręcz całą, świetnie zorganizowaną armię. To rozprasza, wybija z rytmu i niszczy spójność historii. Sporą przyczyną niedosytu jaki czuję względem tego filmu jest również chęć zobaczenia dalszych losów Wielkiego Chana. W ciągu tych dwóch godzin widzimy jak doszedł do władzy, lecz nie widać co uczyniło go jednym z największych przywódców, który podbił "połowę świata". Czy w sensie konkretnego zobrazowania działań (tu akurat mam nadzieję na rzekomą drugą część), czy cech wewnętrznych, siły, umiejętności przywódczych i organizacyjnych, oraz wszystkiego, co pozwoliło mu na zjednoczenie plemion koczowniczych Azji Środkowej w jeden organizm. Film mógłby być lepszy, i to o wiele, lecz i tak daję 7/10.