Marc Caro dobitnie udowodnił, że bez Jeuneta nie istnieje. W jego wykonaniu, scenariusze Caro obracały się, albo w mroczną baśń, albo w apokaliptyczną zgrywę, ale zawsze była to wielka klasa. Tym razem, teoretycznie najbardziej ambitny scenariusz, utonął w morzu chaosu. Tym absolutnie nie do zniesienia...
Fabuła, która brzmi niczym kino klasy B jest tylko pretekstem do filozoficznych rozważań nad naturą człowieka rodem ze „Stalkera” czy „Odysei kosmicznej” z cytatami Dantego Alighieri z jego „Boskiej komedii”. Lecz zamiast spójnego dzieła, film przypomina kocioł, do którego wrzucono co tylko się da, lecz po wymieszaniu sensu i smaku w tym żadnego nie ma.
I nawet fakt, że budżet został obcięty o połowę, co przeszkodziło w spuentowaniu końcowej wizji (długaśna fraza powtarzających się ujęć ze stylizowanym na ukrzyżowanego Chrystusa gościem jest nieznośna), nie usprawiedliwia tej przydługiej filozoficznej sraczki, która zrodziła się w głowie Caro…
Moja ocena - 2/10