Często się zdarza, że hałaśliwa kampania promocyjna psuje nam przyjemność oglądania filmu, z miejsca zdradzając jego fabułę, nieoczekiwane zwroty akcji, czy wręcz finał! Tymczasem znajomość treści staje się poważnym mankamentem w przypadku filmu, którego zadaniem jest nas zaskoczyć. Jakimś cudem ominęła mnie medialna zadyma wokół DEJA VU, nie byłem więc przygotowany na to, co mnie czeka i bardzo się z tego cieszę. Nie ma to jak "dziewiczy" odbiór!
Żeby samemu nie psuć przyszłym widzom przyjemności, postaram się nie wnikać w szczegóły. Mamy do czynienia z thrillerem, płynnie przechodzącym w sience fiction. Futurystyczne pomysły scenarzystów brzmią wręcz absurdalnie, lecz nie rażą - w momencie, w którym zostają ujawnione, jesteśmy już tak zaangażowani emocjonalnie, że "łykamy" każdą bzdurę, aby tylko bawić się dalej. A zabawy jest sporo. Nazwisko producenta Jerry'ego Bruckheimera od dawna jest gwarancją rozbuchanej widowiskowości za setki tysięcy dolarów, a utalentowany reżyser Tony Scott dba o to, żeby olśniewające efekty nie przysłoniły fabuły. Denzel Washington z miejsca budzi sympatię dla swojego bohatera (dziwi trochę, że oscarowy aktor przyjmuje tak komercyjne role, może po prostu lubi s-f?), zaś Paula Patton jest śliczna jak marzenie. Pojawia się również Val Kilmer, trochę w charakterze ozdoby.
Rozrywki było w bród, jednak po seansie odczułem spory niedosyt. Dlaczego? Nie da się ukryć, że spory potencjał drzemiący w pomyśle nie został w pełni wykorzystany. Te mądrzejsze filmy s-f są co najmniej sceptyczne w stosunku do nowoczesnych technologii. Zazwyczaj ostrzegają przed nadmiernym zaufaniem nauce, wychodząc z założenia, że człowiek nie dorósł do zmieniania porządku rzeczy na własną rękę. Hurraoptymizm w stosunku do techniki jest oznaką krótkowzroczności, w kinie cechuje raczej mniej inteligentne filmy. Autorom DEJA VU nie sposób odmówić inteligencji, wykorzystują ją jednak do stricte komercyjnych celów. Przez większą część filmu utrzymują fatalistyczny ton w celu zapewnienia widzom mocnych wrażeń. W finale gwałtownie zmieniają tonację na jednoznacznie optymistyczną. Tak tworzy się dysonans, brzydki zgrzyt. Oczywiście jest to świadomy zabieg twórców, za wszelką cenę pragnących zapewnić odbiorcom rozrywkę czystą, tzn. nie zmuszającą do refleksji. Kalkulacja pod względem finansowym bezbłędna, pod względem artystycznym już mniej. Zamiast czegoś na miarę 12 MAŁP powstał hollywoodzki produkt. Oczywiście ładny i efektowny, ale nic ponadto. Cóż, Tony Scott mógłby pomarzyć o zostaniu Terry'm Gilliamem dopiero po zerwaniu się ze smyczy Bruckheimera, czego raczej nigdy nie zrobi. Zbyt intratna to niewola.