Chyba musiałbym obejrzeć obie części jeszcze raz, bo albo czegoś nie rozumiem, albo po prostu nie jest to tak genialne kino, jak się próbuje nam zewsząd wmówić.
Pierwsza część była nużąca. Czuć było, że historia jest ambitna, ale chyba zabrakło środków i pomysłu na jej przedstawienie na dużym ekranie.
Druga część z kolei nadrabiała tam, gdzie jedynka nie dała rady. Tempo się zmieniało, więc w zasadzie akcja była przez cały czas trwania filmu.
Jednak jak wspomniałem powyżej, było to dziwne kino.
Cała ta gadanina o mesjaszu, który ma nadejść, była momentami męcząca.
Wątek miłosny na pustyni zaś wydawał się być równie ekscytujący, jak ten pomiędzy Neo a Trinity w świecie maszyn z Matrixa.
Na dodatek były drobne rzeczy, których nie mogłem zrozumieć.
Na przykład Paul wybiera sobie fremeńskie imię. Muaddib. I nagle kilka scen dalej Rabban Harkonnen nazywa go nagle tym imieniem, ale skąd wiedział, że tak właśnie nazywany jest od teraz Paul? Zakładam, że w książce jest to wyjaśnione, bo na filmie nie było.
Nie mogłem zrozumieć też dlaczego w świecie tak zaawansowanej technologii żołnierze posługują się glównie mieczami w walce. Nawet obstawa Imperatora była uzbrojona w miecze. Dziwne. Ale to już szczegoł, widocznie tak miało być.
Wydaje mi się, że historia przedstawiona w filmie odrobinę mnie przerosła. Czuć aspiracje do wielkiej, epickiej historii, tylko, że momentami film ociera się o groteskę. Jest zabawny tam, gdzie chyba zabawny być nie powinien. Albo przynajmniej z moim poczuciem humoru jest coś nie tak.
Cała ta historia wydaje się być odrobinę przesadzona i niedostatecznie wyjaśniona, bo właściwie o co chodzi? O planetę, na której jest przyprawa? O mordobicie się dwóch klanów za plecami Imperatora, który jak się okazuje od początku maczał w tym sporze palce?
Dlaczego jedni tak bardzo nienawidzą drugich?
Pustynia, piasek, czerwie.
Miłość, spisek, przepowiednia.
Głowice atomowe i walka na starożytne miecze.
A w tle zakon starych bab, który gra do każdej bramki, jak mu wygodnie w danej chwili.
Jak wspomniałem film dziwny.
Ciekawy, ale dziwny.
Ostatnie 30 minut to jednak majstersztyk, wtedy dopiero zaczyna wgniatać w fotel, szkoda tylko, że tak późno.
W sumie to dziwne podejście do realizacji.
Często jest tak, że z powieści, które możnaby opowiedzieć w 2, 3 godziny robi się długi serial. A gdy jest mnóstwo materiału do ekranizacji, to robi się z tego film, choć serial chyba byłby tutaj lepszym wyborem. Czasami ma się wrażenie, a przynajmniej ja takie miałem w trakcie seansu, że fabuła pędzi chwilami na skróty, skręca, podcina rogi, by ponownie, w kolejnej scenie wyjść na prostą.
Cóż, film wszędzie zachwalany, określany nawet przez niektórych mianem arcydzieła. Ja bym aż tak daleko w swojej ocenie się nie posunął. Muzyka genialna, ale w końcu to Hanz Zimmer. Wizualnie, majstersztyk. Fabuła jednak czasami wydaje się monotonna i niezrozumiała, albo (może to lepsze słowo) za bardzo "spłycona". Uproszona. Powycinana z książki.
Ciężko jest ten film jednoznacznie ocenić. Muszę obejrzeć go jeszcze raz, bo na chwilę obecną moja ocena to takie 7 i pół, powiedzmy naciągane 8.