W przypadku najnowszego filmu Quentino Tarantino trudno się powstrzymać od paru rzeczy:
śmiechu, zaciekawienia i podziwu. A podziwiać należy w pierwszej kolejności niezawodny
instynkt fimowy 50 letniego reżysera, który po raz kolejny z dobrze znanych i na ogół niezbyt
szlachetnych elementów, takich jak stylistyka sensacyjnego kina klasy B (lub gorzej), spaghetti
westernów, romansów, etc. niczym średniowieczny alchemik potrafi stworzyć zupełnie nową
jakość. Żeniąc przy okazji kulturę wysoką z niską i pokazując tym samym jak sztuczne są to
podziały.
Chociaż w tym prawie trzygodzinnym filmie nie brakuje przeróżnych wątków i postaci, moim
zdaniem zdecydownie najciekawsza to dr King Schulz, brawurowo zagrany przez Christopha
Waltza. Po jego oscarowej roli nazistowskiego pułkownika Landy z "Bękartów wojny" nie
przypuszczałem, że kiedykolwiek zobaczę Waltza jeszcze bardziej brawurowego, szalonego i
błyskotliwego. A jednk. Zobczyłem – i usłyszałem, gdyż integralną częścią jego roli są kapitalne
dialogi (gratulacje dla Tarantino – scenarzysty). Dr Schultz mówi górnolotnym, wyszukanym
stylem dworskiego arystokraty, co wynikać może w równej mierze z jego specyficznego
poczucia humoru, jak też mocno przestarzałych podręczników do nauki angielskiego. W
rezultacie trudno się nie śmiać, gdy np. uwolnionym niewolnikom podpowiada jak odnaleźć
kierunek północny (And in the odd chance there are any Astronomy aficionados amongst you
the North Star is... that one.) czy gdy odzywa się do grożącego mu bronią przeciwnika (My good
man, did you simply get carried away with your dramatic gesture, or are you pointing your
weapon at me with lethal intention?).
Poczucie humoru to chyba podstawowe narzędzie w alchemicznym instrumentarium
Tarantino, a niektóre sekwencje "Django" z powodzeniem sprawdziłyby się jako samodzielne
filmy krótkometrażowe. Kapitalny jest np. epizod z groźnie prezentującą się grupą nocych
jeźdźców w białych kapturach, galopujących z pochodniami w kierunku naszych bohaterów.
Jednak już po chwili od historycznego thrillera gładko przechodzimy do skeczu w najlepszym
stylu grupy Moty Pythona. Tak gwałtowne zwroty - już nawet nie akcji, ale całej filmowej
konwencji - są możliwe dzięki umiejętnemu dozowaniu stopnia filmowego realizmu. Raz jest
poważnie i realistycznie, za chwilę nieco mniej poważnie, nagle wręcz absurdalnie i pure-
nonsensownie, po czym znów całkiem na serio. I to w ramach zaledwie kilku kolejnych scen.
Podejrzewam, że każdy inny reżyser, z Woody'm Allenem włącznie, wyłożyłby się na tak
karkołomnej stylistyce. Która jednak stała się znakiem firmowym Tarantino, podrabianym
równie często co nieskutecznie.
Oczywiście Christoph Waltz i specyficzny humor "Django" to nie jedyne atuty filmu. Trudno nie
wspomniec o innych rolach zasługujących na Oscara, których nie brakuje ani na pierwszym,
ani na dalszych planach. Nawet postaci epizodyczne pozostają w pamięci (tak jak w nieco
podobnym "True Grit" braci Coen). Jednak poza Waltzem na największe brawa załużył nie
Leonardowi diCaprio w świetnej skądinąd roli perfidnego plantatora, ani nawet nie Jamie Foxx
jako nieustraszony czarny kowboj, ale postarzony Samuel L. Jackson, który jako pyskaty
majordomus Stephen kapitalnie ogrywa charakterystyczny dla tradycji Południa stereotyp
wiernego czarnego sługi.
Czy "Django" jest zatem najlepszym filmem Tarantino? Z pewnością nie. Głównie dlatego, że w
porównaniu z "Pulp Fiction" czy "Bękartami wojny" jest jako całość znacznie mniej spójny;
poszczególne epizody nie tworzą równie harmonijnej kompozycji, a obok tych rewelacyjnych
zdarzają się wyraźnie słabsze. Wyobrażam sobie wersję reżyserską "Django": nie tradycyjnie
wydłużoną, ale skróconą, i to przynajmniej o dwa – trzy kwadranse. W dodatku z mniej
pastiszowym i przerysowanym zakończeniem. To dopiero byłby film!
Zapraszam do odwiedzenia mojej strony: http://www.rekomendacje.npx.pl
O tym, czy film mnie zaintryguje, czy też nie, decyduje mój organizm. Mówiąc po prostu jak nie zasnę na filmie, szczególnie oglądając go późnym wieczorem, to rzeczywiście musi mieć to coś. Mimo późnej pory, wytrwałem do końca. Ba !!! Z zdumieniem przeczytałem w cenzji, że film trwał prawie trzy godziny, a ja zupełnie nie zwróciłem na to uwagi. To wsystko świadczy jak najlepiej o najnowszym dziele Quentino Tarantino. Osobiście jestem daleki od porównywania Django z poprzednimi dziełami tego reżysera. Owszem w filmie czuć ducha i rękę Tarantino,ale jestem daleki od stwierdzenia, że jest gorszy od poprzednich. To co zauważył Viper film jest wyważony i utrzymany w specyficznej konwencji tak więc mimo przejść od momentów realnych do „odjazdów” wcale nie zgrzyta. Uważam, że role były obsadzone znakomicie i pod tym względem trudno mieć zastrzeżenia. Patrząc na Leonarda Di Capri i to jak gra nasuwa mi się myśl, że z jest z nim tak jak z przysłowiowym winem, im starsze tym lepsze. Zgadzam się z autorem recenzji, że zakończenie filmu nie było powalające, tym niemniej nie odbiegało od całej reszty i było utrzymane w ogólnej konwencji filmu. Django w świetny sposób pokazuje nam, jak można zabrać się za drażliwy szczególnie w Stanach temat rasizmu, mówiąc o tym bez zadęcia i patosu. Myślę, że Tarantino po raz kolejny zrobił kawał dobrej roboty i oby tak dalej.
Mialam zupelnie to samo co do godzin. Myslalam, ze Djano trwał 2h góra a oglądałam go do 3 w nocy. Zupelnie tego nie odczułam. Co do zakonczenia filmu, to wlasnie takiego oczekiwalam. Happy end (oczywiscie przerysowany) poprzedzony rozlewem krwi.
przecież nie o takiego mu chodziło alchemika....chociaż ja zawsze tego reżysera porównuję bardziej do znakomitego kucharza,który miesza najróżniejsze smaki,składniki i zamiast galimatiasu o dziwo wychodzi pierwszorzędne oryginalne danie.
Przecież jajca sobie robię. Pozdrawiam.
p.s. też jestem bardziej skłonny przychylić sie do Twojej opinii. Najlepszym dowodem na to że Tarantino kamienia filozoficznego nie odnalazł jest jego fatalny "Death proof" który na pewno nie jest złotem ani żadnym metalem szlachetnym. Wprost przeciwnie - zwykłe żelazo w dodatku rdzą pokryte.