"Django" ma w tym roku szansę tylko na jednego Oscara. Tarantino stworzył film dobry, bez porywającej fabuły (mimo mogącego się podobać wątku amerykańskiego
niewolnictwa), z zaskakującą muzyką, niekoniecznie pasującą do westernu, którym "Django" niewątpliwie jest. Ale z tego słynie ten reżyser - z zaskoczenia widza
konwencjonalnością w niekonwencjonalności swoich dzieł.
Co zawodzi oprócz średniej fabuły? (nie wydaje Wam się, że za mało było czarnego humoru, a za dużo - co niespotykane u QT - ogólnopojętej psychologii i moralności?)
Zawodzi główny bohater, zawodzi Foxx (nie pomogła mu Washington, z którą spotkał się już w "Rayu", jego największym sukcesie) - blado wypada przy grze innych aktorów,
dla mnie - ratujących całość i zapisujących w mojej pamięci "Django", jako na prawdę dobry (chociaż nierewelacyjny) film.
Bo Christopher Waltz umie grać role drugoplanowe u Tarantino ("Bękarty Wojny"), genialnie wypada w tarantinowskich dialogach, a gwiazda głównego bohatera niestety
blaknie przy Dr Schultzu. Należy wspomnieć również o DiCaprio, który odwalił kawał dobrej roboty, i starym Samuelu, który ubarwiał końcową sieczkę (bardzo
przypominającą w swojej krwistości [i absurdalności?] legendarnego "Scarface'a").
Jako fan Quentina stawiam "Django" daleko za PF, IB i RD, ale to dalej porządne, charakterystyczne kino - w którym do świetności zabrakło więcej niż kilku lasek dynamitu.