Zacznę od tego, że żaden film w ostatnim czasie nie wywołał u mnie tak wielkiej nostalgii jak właśnie Doktor Sen. Twórcom udało się przywołać czasy kiedy w ferie zimowe jako dzieciak wypożyczało się kasety VHS ze Lśnieniem i oglądało z ojcem w nocy.
Pierwsza scena i motyw przewodni klasycznej części pierwszej i byłem już prawie kupiony. Mówię prawie, bo po dość interesującym początku, akcja i cała opowieść jakby mocno stanęła. Mamy tu Dannyego, który z niewyjaśnionych przyczyn jest bezrobotnym alkoholikiem i ćpunem , wydaje się mocno nieciekawą postacią , wręcz nudną. Cała historia poprzez przyjazd do miasteczka aż do pewnej sceny jest mocno przeciętna.
Jest jednak pewna scena, zaczynająca się na meczu dziecięcych drużyn bejsbolowych.Od tej sceny obraz Flanagana już tylko lśni. Emocje jakie towarzyszą tej scenie w którym Rose the Hat i jej świta mordują bezbronnego chłopca , jego przerażenie i strach jest tak autentyczne, że była to jedna z bardziej makabrycznych oraz poruszających scen jakie widziałem w ostatnich latach w kinie. No i ostatnie 20-30 minut dziejące się w hotelu to cytując Tomasza Hajto " taka truskawka na torcie" dla wszystkich którzy widzieli oryginał.
Żeby nie było za słodko to trochę minusów. Uderzał mnie w tym filmie brak Jacka Nicholsona, choćby symboliczne cameo. O ile aktorka odgrywajaca Wendy była uderzająco podobna do Shelley Duvall o tyle nowy Jack Torrance był kiczowaty. W dobie CGI i niedużej roli postaci odgrywanej przez Nicholsona w Lśnieniu twórcy mogli się pokusić o nałożenie jego twarzy komputerowo i skłonić Jacka by podłożył głos.To była zbyt charakterystyczna rola , która przeszła do historii kina by tak o sobie pominąć i dać innego aktora.
Jednak całościowo oceniając wystawiam mocne 8,5 zaokrąglając do 9-tki. Polecam,a widok Sebów i Karyn wychodzących z sali bo " ble niestraszne, to nie horror, brak jumscareów" był bezcenny :)