Po seansie długo myślałem o tym filmie i doszedłem do wniosku, że to jest w rzeczywistości najlepsza produkcja Marvela ze wszystkich. Do tej pory za taką uważałem pierwszego Doktora, ale Multiwersum Obłędu jest jeszcze przyjemniejsze. W końcu dostaliśmy produkcję brutalną, horrorową i psychodeliczną, podejmującą bardzo ciekawy temat istnienia multiwersum, dającą do myślenia o naturze ludzkości - ta sama dusza żyjąca nieskończoną liczbą alternatywnych żyć jednocześnie to piękny koncept, który jest jedynym mającym sens w ogólnym rozrachunku, nadający życiu logikę tam gdzie normalnie jej nie ma. Film ma piękną wymowę o poszukiwaniu szczęścia przez bohaterów, świetnie rozbudowuje relację Doktora z Christine i godnie kończy historię Wandy, fenomenalnie zagranej przez boską Elizabeth Olsen. Bez przerwy ma miejsce akcja, która szalona pędzi i nie zwalnia do końca filmu, co bardzo mnie wciągnęło, bo ostatnie produkcje Marvela takie jak Eternals, Shang-Chi czy Czarna Wdowa uważam za nieoglądalne, puste i przede wszystkim cholernie nudne produkcje, w których nie ma co się podobać. W Doktorze zaś podobało mi się wszystko. Humor jest tu niewymuszony, przez co udany, nie to co w innych produkcjach tego uniwersum, gdzie żarty wydają się być główną atrakcją, a po prawdzie to są na poziomie gimnazjalnym. W końcu świetna jest też muzyka, po raz pierwszy w Marvelu nie była generyczna i dziecinna, tylko pomysłowa i oryginalna. Efekty stoją na bardzo wysokim poziomie i ogólnie miałem wrażenie, że ten film jest zrobiony po prostu lepiej, bardziej dokładnie i precyzyjnie. Lokacje, scenografie, pomysły - wszystko tu zagrało. Nie jest to oczywiście film bez wad, jego największą bolączką jest czas trwania - zdecydowanie za krótki. Dodałbym do niego spokojnie z pół godziny, by bardziej wydłużyć podróż bohaterów i pokazać jeszcze co najmniej jeden, inny od reszty, świat. Co do gościnnych występów, no cóż, mogło być ich więcej, ale i tak miło się zaskoczyłem (przed seansem unikałem spoilerów jak ognia). Zawiodłem się tym, że zabrakło Deadpoola - na jego występ naprawdę po cichu liczyłem. Wynagrodził mi to jednak Bruce Campbell - jego scena po napisach należy do moich ulubionych, jest doprawdy godna zapamiętania. W każdym razie nowy Doktor Strange to kawał dobrej zabawy, który przywrócił mi wiarę w to, że Disney jednak jest w stanie sfinansować autorski, niewykalkulowany film z pomysłem. Oczywiście, nie stałoby się to, gdyby nie Sam Raimi, ale o niego byłem spokojny, gdy tylko dowiedziałem się, że ma kręcić. Ode mnie solidne 8/10. Na pewno do tego filmu jeszcze kiedyś wrócę, choćby ze względu na ubabraną krwią Elizabeth (czyż ona nie wygląda pięknie, taka zawzięta, sfrustrowana, boso biegająca po szkle?). Ten film sprawił, że nabrałem ochoty na coś, czego zwykle nie robię, a mianowicie, na odświeżenie sobie produkcji Marvela, którą już kiedyś oglądałem. Zwykle są to filmy do obejrzenia i zapomnienia, ale myślę, że seans pierwszego Doktora będzie dobrym pomysłem :) Polecam!
Piękny koncept z nieskończoną liczbą alternatywnych żyć? Teraz każdego bohatera będzie można zabijać wielokrotnie, bez żalu, bo przecież istnieje inna jego wersja. Jeśli dana postać stanie się w ten sposób nieśmiertelna, zagrożenie przestanie mieć znaczenie i z filmu zostaną tylko efekty specjalne. Dlaczego w filmie o Strange'u, Strange ma tak niewielki wpływ na wydarzenia? Przecież jest potężnym magiem, a nie potrafi zatrzymać Wandy; kobiety, która zbzikowała - chce odzyskać fikcyjne dzieciaki. Dlaczego nie przygarnie jakichś sierot? Albo może dać się sztucznie zapłodnić, jeśli nie chce z nikim wiązać się uczuciowo. Piękna wymowa o poszukiwaniu szczęścia? Że co? Raczej o zabijaniu wszystkich na swej drodze, aby osiągnąć cel. No i samo zabijanie. Wanda robi co chce, może niemal wszystko. Jednego gościa pozbawiła ust. Gdyby wszystkim Iluminatom zalepić usta i dziurki w nosach, Maximoff nawet by się nie spociła. Ale do zaklęcia więcej nie wraca, bo musi być szoł i fajerwerki. Marvel robi coraz słabsze filmy.
Mówiąc o pięknym koncepcie z nieskończoną liczbą alternatywnych żyć miałem na myśli prawdziwe życie, a nie tylko ten film, chodziło mi po prostu o to, że Marvel pod płaszczykiem multiwersum poruszył tu w istocie bardzo głęboki i ważny temat, co może dać do myślenia także młodemu odbiorcy. Wanda nie zbzikowała, tylko została opętana przez Darkhold, mroczną, okultystyczną księgę, która korumpuje każdego, kto wejdzie z nią w kontakt. I to nie były fikcyjne dzieci - w innych rzeczywistościach one naprawdę istniały, więc nic dziwnego, że starała się je odnaleźć. Mówiąc o pięknej wymowie o poszukiwaniu szczęścia miałem na myśli głównie Doktora i jego relację z Christine. Słowa "I love you in every universe" już teraz stały się kultowe. Co do zabijania na swojej drodze - nie jeden dobry człowiek, gdyby zdobył moce Wandy, zrobiłby rzeczy o jakich nigdy by go normalnie nie podejrzewano. Władza i potęga korumpują każdego, bez wyjątków, po prostu niektórych w mniejszym, a innych w większym stopniu. Gdyby Wanda zakleiła wszystkim usta i dziurki w nosach, nie stało by się nic ciekawego, a w takim rozrywkowym filmie musi się dziać dużo i różnorodnie. Zresztą, wtedy w siedzibie Illuminatów to była pokazówka ze strony Wandy, moim zdaniem wyszło bardzo cool. Powiało trochę grozą ze slasherów. A co do filmów tego uniwersum ogółem - tu nie chodzi o to, że Marvel robi coraz słabsze filmy. Tu chodzi o to, że Marvel zawsze robił słabe filmy, z nielicznymi wyjątkami gdy udało się stworzyć coś lepszego, zasługującego na to marne 7/10.