Ten film byłby jednym z największych arcydzieł w historii kinematografii, gdyby był o jakąś minutę krótszy.
Mianowicie, ostatnim kadrem filmu powinien być po raz kolejny zegarek - i cięcie, napisy, koniec.
A zamiast tego dostaliśmy zbędną minutę przesłodkiego gówna o tym jak to bohater chce kupić dom w uprzednio znienawidzonej miejscowości i poświęcić swoje życie dla tej jednej jedynej kobiety. Zakończenie nie pozostawiające ani milimetra na jakąkolwiek interpretację: bohater stał się frajerem, THE END.
I nie krytykuję tu wcale słodkich zakończeń samych w sobie - jeśli ktoś TAK wyobrażałby sobie to zakończenie, miałby do tego prawo. Bo film mocno implikuje, że bohater z tej pętli w końcu wyjdzie. Ale gdyby nie zostało dosłownie pokazane, tylko pozostawiono by widzów w niepewności, ten film byłby po prostu arcydziełem na poziomie jakiegoś Blade Runnera, gdzie ludzie do dziś by się kłócili, czy Phil nadal tkwi w pętli, czy może udało mu się wyjść.