Tak zapewne, powtarzając za pewnym francuskim pisarzem, mówią o fenomenalnej książkowej postaci kobiety w wieku lat 16-40(?). Która bowiem z nas - zwykłych śmiertelniczek - nie chciałaby być szczupła, wolna od nałogów, z przystojnym "tym jedynym" przy boku...? Właśnie to - uniwesalność - jest przyczyną niezwykłej popularnosci, bohaterki stworzonej przez Helen Fielding, tuż przed końcem poprzedniego stulecia. Nawiązując do jak najlepszych wzorców pisarka, a za nią scenarzyści i reżyser stworzyli portret jederman'ki końca XX wieku. Bridget Jones to every(wo)man epoki komputerów, telefonów komórkowych i przeraźliwej samotności, nawet w tłumie.
Właśnie owa przeciętność Bridget - nawet nazwiska i wyglądu - ułatwia identyfikację z dość trzpiotowatą Angielką z Londynu.
Kłopoty Bridget, zarówno te natury sercowej, jak i....fizycznej są przeciętne i przez to tak "blisko" życia.
Ale to nie wszystko - jakby nadwaga, uzależnienie od używek i swoisty talent ośmieszania się przed obcymi były małymi problemami - Briget romansuje ze swoim szefem, pracocholikiem, krętaczem i łamaczem serc, a jej rodzice przeżywają kryzys małżeński...
Ale mimo wielu niepowodzeń panna Jones nie załamuje się - po części dzięki wiernym przyjaciołom - jednocześnie typowym i oryginalnym - po części dzięki urokowi i hartowi ducha; trzyma się dzielnie i stara nie poddawać.
Dzięki swojej odwadze sprawia, że wieczory "panieńskie" przed telewizorem z kieliszkiem wina w jednej ręce, a papierosem w drugiej ręcę , odchodza w przeszłość, a przy boku pojawia się wymarzony "ten jedyny"...
Tyle jeśli chodzi o fabułę. Renee Zelleweger zadziwiająco trafnie wcieliła się w rolę przeciętnej Angielki, która, cóż...nie odznacza się specjalną urodą, ma duży biust i jest na granicy nadwagi, a wieczory spędza w pubie i pali jak smoczyca.
Nawet akcent - opanowany do perfekcji w trakcie wielogodzinnych lekcji - jest typowo brytyjski. Renee z całym przekonaniem gra znacznie grubszą (przytyłą kilkanaście kilo) Jones bez śladu amerykańskiej maniery. Gdybym nie znała jej z innych filmów, takch jak "Siostra Betty" czy "Jerry Maguire" , powedziałabym bez wahania, ze to Angielka z krwi i kości.
Z kolei Hugh Grant w nietypowej dla siebie roli - złego chłopca i notorycznego podrywacza - też sprawdza się świetnie. Nie pozostał nawet ślad po jego chłopięcości, niezaradności i bezwarunkowym romantyzmie, znanym z "4 wesela i pogrzeb" czy "Notthing Hill". Jest dokładnie taki "draniem", jakiego powinna unikać każda Bridget Jones.
Podobnie Colin Firth, którego szczerze się przyznam - nie potrafię skojarzyć z żadnym filmem, jest niemal idelany jako flegmatyczny, zamknięty w sobie i nieskory do okazywania uczuć Anglik.
Pod maską twardego i zimnego, kryje się romantyczna dusza, człowiek boleśnie zraniony i unikający kolejnych potencjalnych przykrych sytuacji.
Czy to nie urocze...?
Nie razi w filmie nawet typowo hollywódzki happy end, raczej rozczula i podnosi na duchu. To jakby kolejna amerykańska - tym razem - "urban leend", którą moga sobie opwiadac smaotne "trzydziestki" przy kolejnym kieliszku martini...
Ogólnie piątka z plusem za Zelleweger, za humor i za brak wulgarności, tak powszechnej w współczesnych obrazach. Nie wiem jak się ma film do książki, gdyż - o zgrozo powiedziałby ktoś nie czytałam - więc oceniam sam film jako obraz.
Bez uprzedzeń. Bez obiektywizmu. Bez męskich opinii.
Bez kieliszka z czerownym winem dłoni...
Polski Dziennik...
Zapewne jestem szefem, pracocholikiem, krętaczem i łamaczem serc. Problem polega na tym, że postać Bridget nie jest uniwersalna i stereotypowa. Trudno jest spotkać osobę o tak uroczej osobowość, inteligencji i radości życia sic! jaką ma ta dziewczyna. Polski stereotyp to pełna kompleksów, zapracowana ... itd. Bez urazy. Mi również daleko do błyskotliwości Hugh Granta.
Szczerze...
Mimo wszystko uważam, że nawet przeciętnej, pozbawionej "uroczej osobowości, intleigencji i radości życia" Polce jest daleko łatwiej utożsmaić się z Bridget niż na przykład Cameron Diaz z "Aniołków Charliego", Charlize Theron z "Nazywał się Bagger Vance" czy "Żona astornauty" czy choćby Izabella Scorupco, Magdą Mielcarz czy innymi - może bardziej współczenymi - postaciami filmowymi.
Poza tym pamiętaj że osobowość to jedno, a wygląd i ogólne wrażenie to drugie...
A jestem prawie pewna , ze z Bridget się łatwiej identyfikować ze względu na jej gabaryty niż, jak to nazwałeś "osobowośc" etc.....
A Ty sam... czujesz się podobniejszy do Hugh Granta czy do Keanu Reeves vel Neo...?