Perypetie życiowe panny (hehe) Jones to wręcz synonim tego, czego nie cierpię w filmach określanych jako komedie. Nie wiem, kogo śmieszą takie rzeczy, ale wiem, że ja się do tych osób nie zaliczam. Oglądanie wpadek, pomyłek i wygłupów miss Zellweger wywołuje we mnie zakłopotanie, wstyd i szczerą chęć spieprzania do Indii (bo tam pieprz rośnie). Byle tego nie oglądać, bo to skrajny masohizm jest.
„Witaj, tu bogini seksu Jones... eee, cześć mamo” – ten film składa się wyłącznie z takim dialogów.
„Idę na przyjęcie, oczywiście ubrałam się nieodpowiednio i wszyscy sobie ze mnie żartują a ja próbuję tego nie zauważać, robiąc z siebie jeszcze większą ciape” – ten film składa się niemal wyłącznie z takich scen.
Nic, tylko chować głowę w piasek i udawać, że ten film nie istnieje. Bo wstyd.
No i co to za bzdura, że wystarczy założyć mini i wysłać maila do szefa, by się zakochać i stworzyć poważny związek. Na szczęście na około 10 minut, bo potem – niespodzianka – okazuje się, że taki związek jest równie niestabilny jak penis we wzwodzie.
I żeby nie było – scena na początku ze śpiewaniem „All By Myself” świetna. Szczególnie Renee, której ktoś przed nakręceniem tej sceny rzucił żelazkiem w twarz.
4/10