Ostatnimi czasy robiliśmy sobie z kumplami nocne maratony horrorów, jako, że udało się załatwić rzutnik [60 cali - świetny wynalazek, jak się ma coś takiego i odpowiednio dobre nagłośnienie w domu, to nie ma się już po co do kina chodzić], toteż po kilku 10-12 godzinnych seansach zdążyliśmy zaliczyć zarówno zaległą klasykę, jak i większość nowości.
Tak się składa, że większość nowych filmów grozy, od "Głosów" przez różnorakie amerykańskie podróbki J-horrorów, po "Domy Woskowych Ciał" i inne "Kielichy Krwi Mojej" to straszne szmiry, toteż kiedy się dowiedziałem, że decyzją mojej klasy jedziemy do kina na "Egzorcyzmy Emily Rose" - przestraszyłem się. Bo jak tak połykałem te filmy za darmo, ewentualnie składając się po kilka złotych na wypożyczenie DVD czy kupno kilku ton chipsów - to jedyne negatywne uczucie jakie miewałem po seansach to poczucie straconego czasu. Teraz miało dojść coś jeszcze - świadomość bezpowrotnie utraconych pieniędzy. Zdecydowałem się jednak jechać.
I nie żałuję.
Przede wszystkim - po raz kolejny sprawdziło się, że nie należy czytać żadnych recenzji, sieciowych opinii ani opisów filmu przed jego obejrzeniem. To, że "Egzorcyzmy Emily Rose" to horror, sugeruje już sam tytuł, no i co za tym idzie - tematyka. IMO błędnie sugeruje, bo nowy film Scotta Derricksona [nomen omen do tej pory reżysera filmów grozy] to dramat sądowniczy z horrorem pomykającym gdzieś w tle. Na dwie godziny projekcji czas łączny scen trzymających się konwencji horroru wynosi nie więcej niż 20-25 minut. Prawie cała reszta rozgrywa się na sali sądowej. Właściwie w tym filmie chodzi tylko o proces, cała reszta - retrospekcje, sceny więzienne, kulisy pracy głównej bohaterki - mają jedynie główny wątek uzupełniać.
Ale od początku. Pewnego razu kobieta, rzekomo opętana przez demony, postanawia poddać się ezgorcyzmom. Podczas odprawiania rytuałów dziewczyna umiera, a cała wina spada na egzorcystę - Ojca Moore'a. Główną bohaterką filmu jest Erin - ambitna prawniczka, która ma bronić księdza w sądzie.
Więcej z fabuły zdradzać nie będę, skupię się za to w pierwszej kolejności na aktorach - bo ci grają świetnie, zwłaszcza trójka głównych postaci - obrońca, oskarżony i oskarżyciel odgrywają swoje role tak naturalnie, że bez problemu można zatracić się we wrażeniu, że obserwuje się prawdziwy proces, bez amerykańskiej sztuczności czy płomiennych, niesmacznie patetycznych mów oskarżonego. Dodatkowo bardzo ciekawe są relacje głównej bohaterki z oskarżycielem - bo oto prawniczka -agnostyczka, musi chociaż na chwilę uwierzyć w Siły-Nie-Z-Tego-Świata, oskarżycielem księdza jest zaś chrześcijanin, jak sam o sobie mówi - człowiek głębokiej wiary, podchodzacy do całej sprawy zadziwiająco racjonalnie [BTW: gość jest zadziwiająco podobny do Toma Sellecka ]
Scenom z opętania tytułowej bohaterki również nie można nic zarzucić - ot, solidne i niezbyt wtórne - nawet najbardziej wymagający fani filmów grozy nie powinni im mieć nic do zarzucenia.
Film jest niestety nieco zbyt dosłowny. Ten jakże delikatny temat, [historię oparto w końcu na faktach], został potraktowany wyjątkowo niedelikatnie, w wielu scenach aż prosiło się o trochę mniej siermiężności przy konstruowaniu scenariusza. Całość nie daje bowiem żadnego pola do interpretacji, twórcy nie okrywają przed nami żadnej tajemnicy - widz od samego początku nie ma żadnych wątpliwości - Emily Rose została opętana naprawdę, od pierwszych minut filmu wiadomo więc jednoznacznie, która strona procesu ma rację.
Nie licząc jednak tej drobnostki - warto zatopić się w niezwykły klimat "Egzorcyzmów Emily Rose". Tak nietypowego podejścia do tematu egzorcyzmów długo jeszcze chyba w kinie nie uświadczymy.
A co najważniejsze - jestem zadowolony zarówno z wydatku 11 złotych, jak i z czasu, jaki spędziłem na sali kinowej, a to już prawie pełnia szczęścia, której nie miałem okazji odczuwać już od dawna
Pozdrawiam.
Tak a propos skad wiesz czy Emily Rose została opętana naprawde? Mnie najbardziej spodobalo sie w filmie wlasnie to ze trzymie widza na pograniczu realizmu i mistycyzmu. Wszystkie retrospekcje sa tylko subiektywnymi ocenami bohaterów. To ich interpretacja, a nie koniecznie moja czy twoja. Wedlug mnie Emily Rose nie byla bynajmniej opetana.
UWAGA, LOJALNIE OSTRZEGAM, ŻE W PONIŻSZEJ WYPOWIEDZI JEST TROCHĘ SPOJLERÓW MOGĄCYCH POPSUĆ FILM LUDZIOM, KTÓRZY GO JESZCZE NIE OGLĄDALI. CI, CO JESZCZE "EGZORCYZMÓW..." NIE WIDZIELI CZYTAJĄ WIĘC NA WŁASNĄ ODPOWIEDZIALNOŚĆ.
Retrospekcje różnych stron sporu możnaby było odczytywać tak, jak piszesz, gdyby KAŻDE zdarzenie przywołane przez księdza albo główną bohaterkę było w filmie odparte przez oskarżyciela, a tak w "Egzorcyzmach Emily Rose" nie jest. Oskarżyciel odwołuje się w filmie w sposob LOGICZNY i PRAWDOPODOBNY do opowieści o opętaniu jedynie dwa razy - pierwszy, kiedy twierdzi, że Emily miewała ataki padaczki, drugi, kiedy mówi, że "stygmaty" mogły być wynikiem starcia panny Rose z drutem kolczastym. Twórcy nie wprowadzili zaś do filmu żadnej konkretnej kontrinterpretacji do jednego z ważniejszych dowodów na to, że Emily faktycznie była opętana - mianowicie taśmy z nagraniem egzorcyzmów - w tym miejscu Thomas rzuca mało prawdpodobną i mętną w kontekście tego, co zobaczył widz w scenie ze stodoły, teorię o podwójnych strunach głosowych.
Poza tym dochodzą jeszcze dość jednoznaczne w intepretacji sceny z niecodziennymi wydarzeniami w sypialni pani adwokat, które jednoznacznie odpowiadają na pytanie o opętanie Emily Rose i o to, kto w sporze sądowym miał rację.
Pozdrawiam.