„Ehi amigo... sei morto!” to kolejna wariacja na temat motywu zemsty. Grupa bandytów dowodzona przez Barnetta terroryzuje mieszkańców miasteczka w celu przechwycenia przejeżdżającego tamtędy transportu. Zmuszają do współpracy odpowiedzialnego za bezpieczny przewóz złota Doca Williamsa. Bandyci zabijają całą eskortę dyliżansu i uciekają ze zdobytym łupem. Williams zostaje obwiniony przez mieszkańców miasteczka za tę sytuację, dlatego też decyduje się wytropić wszystkich nikczemników, którzy brali udział w napadzie. Po drodze przyłącza się do niego rozgadany Meksykanin uważany przez ludzi za nieco szalonego.
Obejrzałem już wszystkie 4 spaghetti westerny zrealizowane przez Paolo Bianchiniego. Nie pojawia się on raczej w żadnych zestawieniach najlepszych reżyserów zajmujących się tym gatunkiem, ale pod względem wizualnym jego filmy są bardzo ciekawe. Miał nietypowe pomysły dotyczące kompozycji kadrów, montażu, a także wykorzystywał dużo „zoomów”. W „Ehi amigo... sei morto!” pokazał, że był również fetyszystą obuwia poprzez wykonywanie najazdów kamery na buty lub inscenizowanie ujęć z perspektywy stóp. Nadał filmowi przygnębiający nastrój dzięki scenom w wyludnionych miasteczkach z zabłoconymi ulicami. Ogólnie akcja toczy się dosyć leniwie i ważniejsza w tym obrazie jest zdecydowanie atmosfera. Tym bardziej szkoda, że w finale wszystko zaczyna się trochę rozlatywać, a umiejętnie tworzony klimat nagle ulatuje. Do całości nie przystają humorystyczne fragmenty, lecz na szczęście można je policzyć na palcach jednej ręki. Z tego co wiem, oglądałem pełną wersję, natomiast kilka rzeczy jest niezrozumiałych. Ucieczka z więzienia oraz miejsce ukrycia złota zostały przedstawione zbyt chaotycznie. Zastanawia umieszczenie w ostatnich 20 minutach retrospekcji niezwiązanej z głównym wątkiem fabularnym. Ponadto sekwencja przed napisami początkowymi nie wnosi praktycznie nic do fabuły. Przedstawia jedynie postaci, które równie dobrze można było wprowadzić dużo później. Niewyjaśniona zostaje relacja Doca Williamsa z kobietą – wymieniają tylko niewiele mówiące spojrzenia. Bianchini nie jest na tyle sprawnym artystą, żeby zostawiać tyle niedopowiedzeń.
Główny bohater jest nietypowy jak na standardy spaghetti westernu. Na początku nie robi nic, aby powstrzymać bandytów. Potem uśmierca ich za pomocą sprytu, a nie imponujących zdolności strzeleckich. Miłym urozmaiceniem jest postać Blake’a (albo Blacka), przy którym Christian Grey to chłopaczek z piaskownicy. Złoczyńca zajmuje się w mało subtelny sposób kobietą przy zwłokach jej męża. W późniejszym fragmencie przywiązuje inną kobietę do łóżka, jednak dalszą zabawę przerywa mu główny bohater. Muzyka jest przeciętna – próbuje budować napięcie, ale nie do końca się to udaje.
Wayde Preston pasował do roli Doca Williamsa przede wszystkim z wyglądu. Nie dostał nic specjalnego do roboty, ale wypadł całkiem dobrze. Marco Zuanelli wcielił się w pomagającego głównemu bohaterowi Meksykanina i jego postać może się wydawać irytująca. Na wyróżnienie zasługuje Aldo Berti, który zagrał, wspomnianego już, najbardziej brutalnego członka bandy – Blake’a zainteresowanego w większym stopniu napotkanymi kobietami niż pieniędzmi.
Podsumowując film oferuje atrakcje miłośnikom gatunku, jednak w porównaniu do pozostałych westernów Bianchiniego, prezentuje przeciętny poziom. Gdyby twórcom udało się ujarzmić fabularny chaos, seans byłby o wiele bardziej przyjemny.