Niespodziewanie, wśród wielu miernych filmów z podobnymi wątkami, wyłonił się ten - o dwóch artystycznie uzdolnionych studentkach, Eloise i Asii. Jego fabuła nie odbiega od tego, co już wiele razy widziałam. To kolejna historia o próbie zrozumienia meandrów własnej tożsamości seksualnej, o strachu przed innością i trudnej roli wyboru.
Zaciekawił mnie subtelnością i naturalnością, z jaką zagrały swoje role dwie młode aktorki (jedną z nich, grającą Eloise, widziałam już wcześniej w filmie o podobnej tematyce). Dzięki sposobie przedstawienia tej historii spodobał mi się klimat "Eloise". I choć to tylko film dobry, a nie na miarę przesadnych zachwytów, to chętnie kiedyś do niego wrócę.
Pozytywne wrażenie zakłóciła mi końcówka i to nie ze względu na treść, ale na formę. Wydało mi się za mało wiarygodne (a nawet beznadziejne zmontowane czy też wyreżyserowane) przedstawienie wydarzenia na przejściu dla pieszych. Odczułam kompletny brak tempa, brak dynamizmu i tragizmu sytuacji.
P.S.
Czy pierwszy pocałunek prawie zawsze musi być w deszczu? Może jest tak, że filmowcy lubią taką scenerię i powielają ją setki razy. A może dobrze wiedzą, że w codziennym życiu taki pocałunek, właśnie w deszczu, pozostaje w pamięci przez długie lata...
Przynajmniej nie był to pierwszy pocałunek pod wodą, hah. Końcówka rzeczywiście trochę zgrzytliwa. To rozbicie akcji na różne plany czasowe było dobre przez większość filmu, jak wciągająca układanka. Ale końcówka? Wypadła trocę kiczowato, a podejrzewam, że miała być wzruszająca. Film dobry, ale do tych ulubionych to się chyba jednak nie "dostał".
A aktorka grająca Eloise chwilami strasznie przypominała mi Penelopę Cruz o.o
Tak, to jak wpadała pod to auto- jeny, najbardziej oklepana filmowa śmierć ze wszystkich.
Przepraszam, ale ja chyba nie do końca zrozumiałam film... W końcu ona umiera czy nie? Mógłby mi ktoś wytłumaczyć?
UWAGA SPOILERY ;)
każdy sobie wyciągnie z tego filmu co chce. Na początku jest tekst, że śniło jej się, że umarła. Optymiści wierzą więc w wersję, że zakończeniem była podróż autobusem. Pesymiści obiorą drogę, że pierwsze ujęcie filmu jest fragmentem bardziej chronologicznym, czyli będąc z Eloise opowiada jej, że śniła o śmierci (niekoniecznie tej, która nastąpiła). W tym wariancie ona umiera pod kołami naprawdę, a podróż autobusem jest fantazją (co by było gdyby).
Skłaniam się do pierwszej ;) chociaż druga bardziej wydaje się "oczywista" (że niby śni się jej, że matka i Eloise i obrazek i w ogóle?)
Początkowo też się na to złapałam - myślę sobie, prosta historia, opowiedziana tyle razy, idiotyczne zakończenie - KICHA! ale potem przeczytałam recenzję i ktoś napisał, że super zakończenie. I myślę sobie - no kicha, że jak? no i rozkminiłam... genialny sposób opowiedzienia tego samego w naprawdę super sposób.
no i brawa dla dziewczyn - były dobre w grze i oddawaniu uczuć.
Wczoraj obejrzałam po raz kolejny “Eloise” i nie podzielam tej wersji, w której to, co oglądamy na ekranie, jest snem. Sądzę, że mimo wszystko historia jest prosta, a scena z autobusem (ni przypiął, ni przyłatał) próbuje nam nieudolnie zagmatwać obraz i zmienić pierwotne odczucie. Jeśli nawet byłby to sen, to nieprawdopodobnie długi i niezbyt pokręcony, a kto z nas śni takie “proste” sny? Poza tym, od którego momentu mamy jawę, a od którego sen, czujecie tę granicę?
Za każdym razem moje wrażenia są takie same, że to kawałek porządnie zrobionego kina, ładnie oddane uczucie i rozterki młodych kobiet, ale ta zwyczajna historia kończy się źle ( w dodatku zakończenie mi się nie podoba, o czym pisałam tu 3 lata temu).
P.S.
Racja, że każdy widzi, co chce, jednak ja nie zobaczyłam niczego genialnego...
Wycięłabym scenę z autobusem, do niczego mi nie pasuje, a tym bardziej do tego, że Asia nie biegła za ELoise, Nat nie widział wypadku, pielęgniarka nie współczuła matce, a ELoise nie siedziała na ławce przed szpitalem. Mam wrażenie, że pierwsze słowa filmu, oraz scena z autobusem zostały sztucznie "dołożone", bo z całą fabułą filmu nie mają nic wspólnego.
Przecież to stary jak świat kinowy zabieg - słodka, alternatywna wersja zakończenia, która ma dodatkowo udramatyzować właściwy finał. Nawet w tak potwornym filmie jak niedawny "Wołyń" Smarzowskiego widzimy coś podobnego. Owszem, nie ma w tym nic genialnego, ale taka jest już natura tego rodzaju rozwidleń zakończenia, że nie pasują. Ja chyba i tak wolę to melodramatyczne ukatrupianie lesbijek od słodkich happy endów w rodzaju tego w "Kyss mig" albo "Imagine me and you" (choć generalnie wystawiam tym filmom podobną ocenę). Może moja percepcja jest błędna, ale tak już chyba mam, że te happy endy banalizują mi historię, podczas gdy te tragiczne przybierają bardzo indywidualny, za każdym razem ciekawy wymiar. Coś w rodzaju zdania, którym Tołstoj otworzył "Annę Kareninę" - że każda szczęśliwa rodzina jest szczęśliwa podobnie, a nieszczęśliwa na swój sposób. "Eloise" na pewno nie jest dziełem wybitnym, ale ujmuje klimatem, brakiem kalek oraz stereotypów i zaskakująco przekonującym jak na tak młodą obsadę aktorstwem.