Niezmiernie rzadko zdarza mi się współczesnym filmom wystawiać najwyższą ocenę. Z wielu powodów - głównie za przyczyną tego, że koła na nowo nikt nie wymyśli i zdecydowana większość z nich to produkcje wtórne i schematyczne. W tym przypadku jest jednak inaczej. Świetne dialogi, puszczanie oka do widza, rewelacyjne aktorstwo w wykonaniu aktorów dobrych /nawet bardzo/, acz nie z wierchuszki akademijnej /nawiązuję do niej, bo to - choć z werdyktami można się nie zgadzać - jednak najbardziej prestiżowa nagroda w świecie filmu, a jeśli nie, to najbardziej medialnie nośna/. Choć McDormand Oscara dostała /w końcu/ - gdyby nie grała w filmidłach, to może i częściej znalazłaby uznanie Akademii. Tak się kończy rozmienianie się na drobne. William H. Macy - jeden z wielu aktorów, których chyba Akademia nie lubi, a gra zawsze wyśmienicie. Może się wydawać, że nie wypada z roli czasami /mam skojarzenie np. z Christopherem Plummerem/, ale nawet gdyby, to ja takie coś chcę w kinach oglądać. Zdecydowanie lepsze to niż nazbyt egzaltowane kreacje, które znajdują uznanie w oczach krytyków. Oczywiście jest jeszcze Steve Buscemi - jego także nie lubią. Ale zboczyłem z tematu. Niesamowity klimat stworzony został przy okazji w sumie banalnej historyjki. Są w filmie momenty powodujące, że jest od przewidywalny, ale i tak z miłą chęcią dalej się go ogląda. Aż do końcowych napisów. Do tego dochodzą zdjęcia Deakinsa - ten człowiek robi cuda i naprawdę dobra ścieżka dźwiękowa Burwella, który gdzieś tam, po cichutku skrada ze swoimi kompozycjami.