Słabe kostiumy, nie do końca wierne odtworzenie rzeczywistości historycznej, i mega dołujący klimat, pokazujący życie królowej Anny jako pasmo cierpień (a nie do końca tak było). Kiedy oglądam film historyczny, spodziewam się jak najbardziej wiernego odtworzenia historii, a tu znowu twórcy w pewnych aspektach mijają się z rzeczywistością.
To nie jest film historyczny, realia życia na dworze królowej Anny są tu potraktowane pretekstowo.
Bo jego celem nigdy nie było pokazanie prawdy historycznej, tylko życiowej - dlatego akcja "Faworyty" mogłaby się dziać i na innych dworach, a także w innych czasach. Królową Annę Lanthimos wykorzystuje tylko pretekstowo, ten film nie ma żadnych kronikarskich pretensji, to wariacja, dla której żywot Anny był tylko punktem wyjściowym.
Ten zarzut jest w tym kontekście po prostu nieuzasadniony, bo ambicją twórców nie było odwzorowanie faktów, a raczej stworzenie na ich fundamencie uniwersalnej opowieści - aktualnej również dzisiaj. Właściwie to, jaka naprawdę była królowa i czy to wszystko, co widzieliśmy na ekranie, faktycznie miało miejsce, nie ma większego znaczenia. Przecież mamy tam nie tylko przeinaczonych, ale i uwspółcześnionych mnóstwo elementów. To zwyczajnie nie ta konwencja.
W sumie masz rację, ale mimo wszystko wiem, że w historii królowej Anny mogłyby się znaleźć elementy prawdziwe i przekazujące te same idee. Nie trzeba było ich przeinaczać, jej życie było wystarczająco ciekawe. Dlatego film pozostawia niejaki niesmak, jest przesadzony niepotrzebnymi udziwnieniami, ozdobnikami. Można było opowiedzieć tę samą historię nie mijając się z prawdą. Film byłby ciekawszy. Historia nie potrzebuje konwencji, samą w sobie jest fascynująca. A ta konwencja, na którą zwracasz uwagę, jest mimo wszystko trochę przeintelektualizowana.
Po prostu Ci nie pasuje - tak bywa. Ale trudno mieć do filmu pretensje o to, że jest czymś innym niż chcielibyśmy, aby był - tak jak od "Kapitan Marvel" nie sposób oczekiwać, żeby był "Romą", skoro od początku miał nią nie być. Dlatego tego rodzaju zarzuty uważam za lekko absurdalne. Jak w ogóle ustosunkować się do tezy, że film byłby ciekawszy, gdyby trzymał się prawdy historycznej? To nie jest uwaga, która miałaby cokolwiek wspólnego z samym filmem. Dla mnie to wspaniałe wykorzystanie historycznego szkieletu do bardzo ciekawego pomysłu artystycznego, który z historii uczynił tylko didaskalia. Jeżeli film pozostawia niesmak, to chyba osiągnął dokładnie taki efekt, o jaki twórcom chodziło - to nie jest słodka historia o dobrych ludziach, a po tym reżyserze też chyba nikt nie spodziewa się klasycznie zrealizowanych filmów, tylko właśnie tego poczucia dziwności i osobności. Dlatego gdy np. za sprawą oscarowego szumu takie tytuły jak "Faworyta" trafiają do szerszej publiczności, ich popularność staje się w równym stopniu błogosławieństwem, co przekleństwem, bo większość widzów po prostu nie odnajdzie się w ich konwencji.
Postuluję zatem o zwrócenie uwagi autorom filmu jak i Filmwebowi, żeby zmienili jego kategorię.
Ja się do końca nie zgodzę. Myślę, że jeśli ktoś się decyduje na opowiedzenie historii konkretnej postaci historycznej (wiem, że nie to było głównym motywem stworzenia filmu), to jednak powinien się trzymać faktów. Jeśli tego nie chce robić wystarczy opowieść o jakiejś tam królowej jakiegoś tam państwa osadzonym w takich czy innych czasach. Biorąc pod uwagę poziom wiedzy historycznej dzisiejszego człowieka istnieje bardzo duże ryzyko, że spora ilość osób po obejrzeniu takiego filmu będzie wygłaszać tyrady historyczne o postaciach i ówczesnych realiach na podstawie filmu, który bądź co bądź ma w opisie "biograficzny, historyczny".
Opinie są jak wiadoma część ciała, każdy ma swoją - i ma do niej pełne prawo. Zastanówmy się tylko, dlaczego kino ma brać odpowiedzialność za intelektualne deficyty widzów i pełnić funkcję edukacyjną? Argument o tym, że poziom dzisiejszej wiedzy historycznej daje nam legitymację do wymagania od sztuki stuprocentowej historycznej akuratności, to coś analogicznego do mnożenia zakazów używania zapałek dla wszystkich, ponieważ pojedyncze osobniki podpalają nimi cudze mienie lub własne włosy. Biorąc pod uwagę jeszcze to, że kino Lanthimosa raczej rzadko trafia pod strzechy i jego odbiorcami nie są w większości przypadkowi widzowie (jeśli dokonamy jakiejś korelacji między stanem wiedzy i wykształcenia a wyborem rodzaju kina), tym bardziej trudno mi uwierzyć, że ktoś będzie traktował "Faworytę" jak lekcję historii.
Czy przy "Bękartach wojny" Tarantino taki argument również znajduje zastosowanie? Albo ten drugi film, o nazistach w kosmosie ("Iron Sky")? Czy taka dyskusja w ogóle towarzyszyła premierze tych tytułów, a nawet jeśli - to czy nie została zepchnięta na tory etyczne, czy się generalnie godzi, brać tak tragiczny fragment historii w beztroskie, niepoważne ramy komediowej (lub innej) konwencji?
"Faworyta" jest i tak w większości oparta na faktach lub plotkach, które były doskonałym punktem wyjścia dla tej historii, nie prezentuje również całego życia królowej Anny (dlatego nie możemy na jego podstawie jednoznacznie stwierdzić, że było ono pasmem cierpień). To nie jest film biograficzny - a to, jak opisuje go Filmweb, to zupełnie inna para kaloszy. Ten portal rzadko klasyfikuje filmy w odpowiedni sposób.
Pojawia się więcej pytań - chyba w dużo szerszym kontekście, o sztukę w ogóle. Na co w filmie historycznym położyć nacisk (bo na coś trzeba, wszystko się nie mieści nawet w licealnym podręczniku), żeby wszystko "się zgadzało"? Tutaj np. poza kadr zupełnie zepchnięto wojnę - na upartego można by nawet postawić tezę, że żadnej nie było, a dwór żył w iluzorycznym przekonaniu o jej przebiegu. To są generalnie ryzyka osadzania fabuł w przeszłości - ludzie mogą wynieść z nich dowolne rzeczy. Ale czy nie inaczej jest z filmami, których akcja dzieje się współcześnie?
W sumie na pewno się z Tobą zgodzę z tym, że kinematografia nie powinna równać w dół do poziomu zjadaczy amerykańskiego popcornu. Z drugiej jednak strony jeśli znane są fakty historyczne, różne ciekawostki na temat danych postaci czy wydarzeń to nie do końca rozumiem dlaczego miałyby one być zniekształcane, albo wręcz fałszowane. Oczywiście nie chodzi mi tutaj o pedantyczną dbałość o szczegóły, żeby się kolory zgadzały hehh. Obawiam się, że twórcy będą częściej posługiwać się takimi furtkami, żeby przemycać w filmach nowoczesne ideologie. Widz widząc takie zachowania/postawy etc. zaczyna myśleć "no tak, przecież już w średniowieczu to...". Otrzymujemy później przez to zafałszowaną rzeczywistość, a film historyczny czy choćby parahistoryczny w mojej ocenie powinien jak najwierniej oddawać wszelkie cechy charakterystyczne danych czasów czy postaci. Co do takiego filmu jak Kieł to się zgodzę - zakres odbiorców jest bardzo wąski, natomiast box office Faworyty to blisko 95 mln $. Co prawda to nie poziom Transformerów, ale jednak grono odbiorców jest bardzo szerokie. Nie jestem pewny, ale Bękarty wojny to chyba jednak fabularny film, który nie klasyfikuje się jako oparty na jakiś faktach. To uczciwe podejście, autor tworzy postaci, ich czasoprzestrzeń i jest to jego wizja jak to wszystko ma wyglądać. Nie czyniłbym zarzutów do tego, że film nie traktował o wojnie. Sam tytuł wskazuje na czym skupia się w tej historii autor. Wojna jest wspomniana, wiadomo, że była, natomiast nie stanowi centrum filmu, więc to zrozumiałe. W celu lepszego zrozumienia mojej wypowiedzi przytoczę pewien przykład. Co prawda to nie jest sytuacja 1:1 bo tutaj mamy film oparty na faktach, miejscami klasyfikowany jako historyczny, czy biograficzny a ja chcę powiedzieć o zwykłym blockbusterze. W jednym z marvelowskich filmów - mianowicie pierwszej części, skądinąd lichej w mojej ocenie, Kapitana Ameryki w usta żołnierza Niemieckiego włożone są słowa jakoby jego naród wiele wycierpiał z rąk nazistowskiego terroru. I teraz dla nas, Polaków, którzy mocno doświadczyli tej historii i jest nam raczej powszechnie dobrze znana wiadome jest, że wskutek hitlerowskiej władzy jakaś część przeciwników politycznych w III Rzeszy była rzeczywiście represjonowana. Natomiast wiemy też dobrze, że Hitler i jego NSDAP zostali wybrani w demokratycznych wyborach, a więc było to powszechne poparcie Niemców. Amerykański zjadacz popcornu wysnuje z takiego dialogu wniosek, że rzeczywiście ci naziści to jakieś skurczybyki byli, represjonowali i gnębili wszystkich, a zaczęli od Niemców. Na koniec dodam tylko, że nie zgłaszam zarzutów co do zgodności przedmiotowego filmu z prozaicznej przyczyny - nie jest mi wystarczająco znana historia królowej Anny :) Moje przemyślenia dotyczyły raczej ogólnej problematyki przedstawiania wizji filmów z historią/znanymi faktami w tle. Pozdrawiam :)
Generalnie filmy nie trzymają się kurczowo prawdy historycznej i wykorzystują ją do własnych celów - jest zresztą chyba masa pasjonatów, którzy te przekłamania wychwytują, a następnie prostują w rozmaitych artykułach czy jutubowych analizach. Z tym że czym innym jest głupi błąd wynikający z intelektualnego niechlujstwa, a czym innym wzięcie całej historii w umowny nawias konwencji. Bo "Faworyty" nikt w ten sposób nie krytykuje (co najwyżej pokazuje, gdzie się historycznie "wykoleja", ale nie tracąc nigdy z oczu szerszego tła, czyli sposobu, w jaki ogólnie zmienia się we współczesnym kinie gatunek period drama - jak w tym artykule w "Guardianie": https://www.theguardian.com/film/2019/feb/02/bed-hopping-and-bunnies-the-favouri te-and-the-radical-remake-of-the-period-drama). Dlatego rozumiem, co masz na myśli, ale wciąż uważam, że to zarzuty, które sprawiają, że skreśla się film na starcie, odbierając sobie szansę na konfrontację z tym, co ma do powiedzenia niekoniecznie na temat portretowanej królowej Anny, ale nas wszystkich.
Co masz na myśli przez nowoczesną ideologię? Kobiecy trójkąt miłosny? To naprawdę takie nowoczesne i wynikające z politycznej agendy, a nie rozmaitych oblicz czysto ludzkich pragnień?
Bo nie podejrzewam, żebyś miał na myśli nagromadzenie wulgaryzmów czy generalnie uwspółcześnione dialogi - zarzut ideologizacji zazwyczaj dotyczy wyłącznie wątków romantyczno-erotycznych (przynajmniej z tego, co tu widzę).
Co do "Bękartów wojny" Tarantino, to przecież mamy tam postaci Hitlera czy Goebbelsa i całkowicie alternatywnie poprowadzone dzieje II wojny światowej, zakończonej udanym zamachem na Fuhrera przeprowadzonym przez mszczącą się, pojedynczą francuską Żydówkę, z żydowskimi kommandami skalpującymi Niemców w roli komediowego katalizatora - dlaczego zatem ten film jest "fabularny", a "Faworytę" traktujesz "historycznie"? Tym bardziej, że dotyczy okresu, który sam przywołałeś w marvelowskim przykładzie. I ja pozdrawiam. :)
Oo no podałeś chyba całkiem dobry przykład. Takie "Bękarty wojny" choć opierają się o tło historyczne z Fuhrerem na czele nie pozorują się na film historyczny, to jest właśnie ten nawias konwencji i szaleństwem byłoby tu czynienie zarzutów o nieścisłość historyczną :) Zdaję sobie sprawę, że ta granica jest płynna i pewnie u każdego jest w innym miejscu. Ja nie do końca skreślam takie filmy na starcie, chętnie je obejrzę, ale lubię też od czasu do czasu coś tam sobie poczytać w temacie i jeśli są jakieś większe odchylenia to mnie to po prostu kłuje w oko :] Nie no ja mówiąc o nowoczesnej ideologii nie miałem na myśli Faworyty, a po prostu dzisiejszą kinematografię. I jako, że przykładowo dzisiaj jest trend na lansowanie LGBT(QWERTY), czy też ciągłe rozliczanie się z rasizmu skierowanego wobec czarnoskórej ludności USA, to takie wątki będą nachalnie wtłaczane tam gdzie ich nie było, a przynajmniej nic na ten temat nie wskazywało w dziejach danych postaci. Jeśli dobrze pamiętam, bo książkę czytałem już dość dawno, to np. w Grze o tron postać Oberyna Martella nie wykazywała żadnych upodobań homoseksualnych, a w serialu jest to tak przedstawione. Takie unowocześniania podyktowane lansowaniem ideologii po prostu mnie drażnią. Dzięki za tę wymianę opinii, wszystkiego dobrego :)
Mnie to zupełnie nie drażni, a nawet niejednokrotnie cieszy - zarzut lansowania opiera się na przekonaniu, że takich zjawisk jak homoseksualizm (czy jakakolwiek nienormatywność w tym zakresie) w ogóle w danym czasie nie było, a teraz "wpycha się" je "na siłę" w produkcje, których akcję osadza się np. w średniowieczu. Tymczasem to wszystko funkcjonowało w dokładnie takich proporcjach jak dzisiaj, tylko nikt przedstawicieli tych środowisk nie dopuszczał do głosu, właściwie wymazując ich obecność z kart historii. Dla Ciebie to, co jest trendem, dla mnie oznacza godną reprezentację (o ile możemy mówić o jakiejkolwiek godności w okolicznościach, w jakich się to odbywa: te postaci są zwykle samotną wyspą [czy tzw. tokenem], która na naszych oczach odkrywa swoją tożsamość, przechodzi przez żmudny proces samoakceptacji i walki z nieprzychylnym otoczeniem - to nie godna reprezentacja, tylko minimum przyzwoitości). Dla Ciebie LGBT to coś, do czego można doklepać resztę przypadkowych liter na klawiaturze i ideologia, tymczasem dla masy ludzi to płaszczyzna identyfikacji, która dopiero teraz pozwala im poczuć się widzialnymi.
Podobnie rzeczy mają się z rasizmem - gdybyś czytał dziś "Przygody Tomka Sawyera", trudno byłoby Ci nie zauważyć, ile w niej dyskryminacji na tle rasowym - w czasach, w których powstały, to było po prostu na porządku dziennym. Czy to znaczy, że mamy ich już nie czytać? Nie. Ale czytamy je jednak z tą świadomością. Gdybyśmy mieli je ekranizować - trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie, jak to zrobić - uwypuklić to, zmienić, schować? Trudno ignorować współczesny kontekst, to też jest jakaś odpowiedzialność. Podejrzewam, że bez względu na wybór twórców, ktoś by się do tego sposobu przyczepił.
Postać Oberyna jest co najwyżej biseksualna, a ów biseksualizm wynika nawet nie z faktycznie głębokiej potrzeby realizacji romantycznych czy erotycznych pragnień, a raczej z czysto hedonistycznego podejścia do życia, w którym wychodzi się z założenia, że nie warto zamykać się na żadne przyjemności ciała.
Nawet jeśli to wypaczenie literackiego pierwowzoru, jakoś się spójnie na tę postać składa i nie jest to cecha "out of character".
I tak się te dyskusje tu toczą, wychodzimy od zarzutów dla konkretnego filmu, a jak się poskrobie wierzchnią warstwę, to się zazwyczaj okazuje, że ktoś ma problem z czymś zupełnie innym... ;)
Myślę, że troszkę za daleko zabrnąłeś w tej skądinąd nie tak bezpośredniej ale jednak próbie przyprawienia mi gombrowiczowskiej gęby homofoba ;) Tym bardziej, że podkreślałem w kilku wypowiedziach, że moje zarzuty nie dotyczą właśnie konkretnego filmu, a ogólnie kwestii bądź to rażącej niedbałości scenarzysty, bądź to nadawania (wbrew znanym źródłom historycznym) filmom/postaciom historycznym cech, które są aktualnie nośne w przestrzeni społecznej (będę się upierał, że lansowane). I nie zgodzę się, że zarzut lansowania jest spowodowany wyparciem ze świadomości faktu, że takie orientacje seksualne istniały. Jeśli jakiekolwiek źródła wskazują na to, że dana postać miała takie zapatrywania, to mnie to nie oburza. Wręcz przeciwnie - czułbym się oszukany, gdyby w filmie o Mercurym nie pojawił się wątek jego homoseksualizmu. Ja stoję na prostym przekonaniu - tylko prawda jest ciekawa, a lansowanie polega w takich przypadkach na jej zakłamaniu. Dodam, że oceniłem film na 7 więc ciężko mi też zarzucić jakąś radykalną deprecjację filmu Faworyta z tegoż powodu :) LGBTQWERTY - (skrót rozszerzam widząc galopujący postęp odkrywania nowych seksualnych preferencji ;) i zapewne z resztą pasuje on do bieżącej już ideologii - natrafiałem na informacje o 56 czy więcej "gender", więc wśród nich prawdopodobnie znajdziemy też odpowiedniki QWERTY, a jeśli nie to musimy poczekać jeszcze kilka lat ;) ) Wiesz, to właśnie rozbija się o ideologię w szerokim ujęciu, ponieważ natura i biologia uczą jednego, a ideologia, a więc procesy zachodzące w głowach drugiego. I cóż, ja nie zabraniam nikomu czuć się Intersexem, czy pangenderem, tak samo jak nie zabraniam czuć się nikomu Donaldem Trumpem, czy samolotem. Wymagam tylko nie zmuszania mnie do postrzegania Kowalskiego jako Donalda Trumpa :) Oczywiście nie sprzeciwiam się czytaniu Tomka Sawyera, tak jak nie sprzeciwiam się czytaniu Marksa. Pełna zgoda, że czytając po prostu trzeba mieć wiedzę na temat co dana ideologia jak choćby rasizm niosła ze sobą w historii ludzkości i jak była niebezpieczna. Natomiast nie zgodziłbym się na kastrowanie takich scenariuszy, czyli zamykanie oczu i udawanie, że autor wcale tak nie myślał, wcale tak nie chciał. Jeśli dzieła zawierają kwestie, które nie jesteśmy w stanie zaakceptować to odpuśćmy sobie "poprawianie" autorów i niech pozostanie to w takim kształcie jakie było, w końcu nie ma obowiązku kręcić filmów w oparciu o scenariusze, które były dla ludzkości niebezpieczne, a jeśli już mamy tworzyć kino na podstawie starych scenariuszy zawierających niebezpieczne ideologie to oddajmy je w podobny sposób, jak autor, bez uwypuklania, czy chowania. Jeśli możemy przeczytać Tomka Sawyera w oryginale i zrozumieć tą pozycję bogatsi o wiedzę ze szkodliwych ideologii, to równie dobrze możemy odnieść się w ten sam sposób do jego ekranizacji.
Co do Oberyna mogło tak być, serial też już dawno oglądałem i nie pamiętam dokładnie czy był w nim bi. Nie urządzam protestów w związku z tym, że Czerwona Żmija została na potrzeby serialu i dzisiejszego postępowego widza przerobiona z hedonisty na biseksualistę (jedno drugiego nie wyklucza, ale nie jest przecież tożsame), ale może mi się nie podobać takie przerobienie postaci. Swoją drogą ciekaw jestem jakbyś odniósł się (lub propagatorzy LGBT+) gdyby postać np. historyczną, albo literacką, o której wiemy z oryginału, że jest homoseksualna przerobiono w kinie na hetero. Nawet nie potrafię sobie wyobrazić tej wrzawy :)
Tylko że zjawisko „straightwashingu” jest w bogatej historii kina i telewizji na porządku dziennym. I nie mam tu na myśli wyłącznie przykładów z czasów, w których – jak twierdzisz – nie panowała jeszcze „moda” na mniejszości.
Weźmy np. lata 1930-1968, kiedy w Ameryce funkcjonowało coś takiego jak Kodeks Haysa, który określał dopuszczalność scen pokazywanych w kinie i telewizji, eliminując z nich jakiekolwiek podteksty homoseksualne (poza tym wulgaryzmy i inne rzeczy). To właśnie z tego okresu pochodzą takie produkcje jak ekranizacja „Śniadania u Tiffany’ego” T. Capotiego, która wyprała książkową bohaterkę z biseksualizmu (w powieści mówi ona nawet wprost, że jej zdaniem wszyscy mają w sobie pierwiastek bi) czy „Kotka na gorącym blaszanym dachu” (adaptacja sztuki, w której wątki homoseksualne były wyraźnie obecne) oraz „Dzień i noc” (biografia Cole’a Portera). Wszystkie równie skutecznie „oczyszczone”.
Ale i bez żadnego kodeksu, troszkę bardziej współcześnie – matematyk, którego życie sportretowano w „Pięknym umyśle” z Russelem Crowem, był biseksualistą i w młodości utrzymywał kontakty seksualne z kilkoma mężczyznami. Czy coś z tego zostało w filmie?
I już całkiem współcześnie. Nawet z i tak dosyć nowatorskiej pod względem reprezentacyjnych aspiracji „Czarnej Pantery” wycięto lesbijski romans – obecny w komiksie – który zresztą na początku nawet nakręcono, ale potem wywalono na stole montażowym. To nie wszystko z Marvela, bo podobnie postąpiono z biseksualną postacią Mystique z „X-Mena” – w filmie jest w 100% hetero.
Niech wisienką na torcie będzie postać Supergirl z popularnego serialu o tym samym tytule w CW – przybysze z Kryptonu są w komiksach stanowiących materiał źródłowy dla produkcji z zasady panseksualni. Ale przecież uosobienie amerykańskich ideałów w postaci (wprawdzie obcego pochodzenia, ale co z tego) klasycznie pięknej blondynki z białymi, lśniącymi zębami i długimi nogami, której mięśnie są z żelaza, nie może być przecież nienormatywne, dlatego telewizyjna Kara Danvers zakochuje się wyłącznie w mężczyznach. Słyszałeś o jakiejś wrzawie w tych sprawach? (ja tak, ale może dlatego, że bacznie śledzę to, co i gdzie się usuwa, bo historia dużego i małego ekranu jest usiana takimi trupami LGBT).
Jakoś tak się składa, że jeden gej w obsadzie zawsze będzie kłuł w oczy bardziej niż stu heteryków.
Poczytaj sobie wpisy użytkowników Filmwebu pod takimi filmami jak najnowsza biografia Colette z zeszłego roku (gdzie formułowane się zarzuty, że nawet jeśli pisarka faktycznie miała w życiu przygody z kobietami, pokazywanie ich w filmie jest dowodem na terror politycznej poprawności) lub „Gra tajemnic” sprzed kilku lat (po cholerę w ogóle wspominać, że Turing był gejem i jeszcze co mu w związku z tym zrobiły mimo dokonań dla kraju władze?). To dyskusje, które przewijają się pod każdym trafiającym do szerszej publiczności filmem, w którym bohater/ka reprezentuje którąś z literek LGBT+.
Widzisz, nie mnie rozstrzygać, czy jesteś jakimkolwiek -fobem, czy nie – Twoje kpiny z cudzej identyfikacji płciowej chyba same zdradzają, co i jak. Kowalski kradnący tożsamość Trumpa (innej istniejącej osoby) to raczej mało sensowny przykład (bo podpadający pod któreś stadium psychopatii), ale jeżeli Kowalski prosi mnie, abym zwracała się (jestem dziewczyną, choć to nie ma chyba większego znaczenia) do niego per Kowalska, to moją jedyną motywacją, żeby tego nie robić, byłoby bezinteresowne pragnienie uprzykrzenia życia komuś, kto nie ma żadnego wpływu na moje. Zawsze wydawało mi się to zajęciem tych, którzy muszą mieć chyba za dużo wolnego czasu.
Kontynuując wątek biseksualizmu Oberyna, to jest on w „Grze o Tron” traktowany protekcjonalnie i na zasadzie kwiatka do kożucha, albowiem ani przez moment nie kwestionuje się tam faktu, że uczuciowo Czerwona Żmija jest związana z kobietą. Zatem jego obecność to naprawdę promocja i wpychanie ideologii? Tym bardziej w serialu, w którym ludzie generalnie robią to jak króliki, także w kazirodczych konfiguracjach?
Pogrzebałam zresztą trochę i okazuje się, że w książce POJAWIA SIĘ wzmianka o tym, że Oberyn Martell nie wyrzuca z łóżka także swojej płci. Tak, wiem – możesz dokładnie nie pamiętać, jak już napisałeś. Dlatego może nie przywołuj tak mglistych przykładów? Bo ta „ideologia” wdziera się podstępem wszędzie i na siłę, ale jak się w to wgłębimy, to często okazuje się bardziej wyobrażona niż faktyczna. ;)
Ja jak wspominałem już wcześniej opowiadam się za jak najwierniejszym oddawaniem w kinie rzeczywistości (opartej bądź to na faktach historycznych, bądź to na oryginalnych scenariuszach, np. w przypadku ekranizacji książek, komiksów). Dlatego nie podejmę w tych przypadkach polemiki (oczywiście zakładam, że mówisz prawdę w podanych przykładach; nie czytałem tych pozycji), bo zgoda - jeśli dana postać była homoseksualna, czy biseksualna to film powinien odzwierciedlać jak najwierniej cechy właściwe i charakterystyczne dla tej postaci. I tak jak wspomniałem w przypadku Bohemian Rhapsody wszyscy wiemy, że Freddie Mercury był homoseksualistą - nie krył się z tym i zdaje się było to ważnym elementem jego życia, zostało to pokazane w filmie i uważam to za prawidłowe. Co mogę poradzić na to, że w tamtych produkcjach zostało to przemilczane, bądź przekłamane? Nie jest sposobem przecież "rekompensata" w postaci odwracania trendów i obdarowywania dzisiaj postaci innymi orientacjami, których to nie miały w oryginale. Tak samo jak nie można usprawiedliwiać dzisiejszego rasizmu czarnoskórych mieszkańców RPA skierowanego przeciwko Burom w ramach rekompensaty za Apartheid. No to sam rozstrzygnę - nie jestem żadnym fobem :) Wiem, że nie Ty użyłaś tego słowa, ale tak przy okazji to pojęcie jest wyjątkowo nietrafione semantycznie, dlatego że sugeruje strach, co w ogromnej większości osób nietolerujących innych orientacji seksualnych po prostu nie występuje. Mój przykład był oczywiście przejaskrawiony, natomiast dobrze oddaje sedno problemu - ktoś rości sobie prawo do bycia nazywanym/traktowanym wedle tego co się dzieje w jego głowie, a nie wedle otaczającej nas obiektywnej rzeczywistości. Oczywiście mam tu na myśli kwestię gender. Jeśli powiedzmy mężczyzna czuje się kobietą, to nie oznacza, że nie jest mężczyzną. To oznacza tylko tyle, że on się czuje kobietą. I jeśli znajdzie się ktoś drugi kto wyrazi chęć czy zgodę do nazywania Pana Kowalskiego Donaldem Trumpem, żeby sprawiać mu przyjemność to mnie nic do tego ;) Natomiast do anormalnych sytuacji dochodzi kiedy na podstawie jakiejś ideologii nakazuje się komuś zamykać oczy, usta i wyłączać rozum. To nam serwuje poprawność polityczna schowana pod pojęciem mowy nienawiści, która jest obecnie penalizowana, co jest jawnym łamaniem wolności słowa. Przykładowo przychodzi sobie do Sądu Pani Kowalska co do której wiemy, że urodziła dwójkę dzieci, ale ona obstaje że czuje się mężczyzną i wymaga na urzędnikach, aby traktować ją jak mężczyznę. No przepraszam, ale jest to jakaś forma zaburzenia, która istnieje sobie w głowie Pani Kowalskiej i nie można zmuszać otoczenia do tego, żeby utwierdzało kogoś w błędnym przekonaniu.
George R.R. Martin chciał, żeby część jego postaci była w związkach kazirodczych albo żeby robili to jak króliki. Taka była wizja autora, tak skonstruował relacje swoich postaci, więc nic mi do tego. Natomiast wprowadzanie tak istotnych zmian (chyba sama traktujesz temat poważnie) w cechach charakterystycznych postaci może być dla kogoś irytujące i dla mnie na przykład jest. Nie ukrywałem tego, że nie mam 100 % pewności co do heteroseksualizmu Oberyna Martella, natomiast skoro już sprawdziłaś to w książce to będę wdzięczny jeśli dasz mi namiar na ten fragment - chętnie sobie temat odświeżę, być może po to, żeby nie żyć w błędnym przekonaniu :)