„Faworyta” – zdaje się nie tylko na królewskim dworze, ale i na filmowej arenie. Film, który zgarnia kolejne nominacje i zapełnia nagrodami półki producentów. Przyznaję, że na film czekałam z konkretnymi oczekiwaniami, podekscytowana siedziałam na fotelu w kinie, wierząc, że czeka mnie duchowa uczta doprawiona zapachem popcornu tłumnie zgromadzonych widzów. Już samo zainteresowanie, kilka dni po premierze, pozwoliło mi myśleć, że Jorgos Lantimos zdołał zainteresować widzów każdego pokroju. I w tym akurat się nie myliłam.
Deborah Davis i Tony McNamara zdołali wpleść w scenariusz intrygi, szaleństwo, przepych i obłudę. Po pierwszych scenach liczyłam na satyrę wysokich lotów z ponadczasowym, niekoniecznie moralizatorskim, przesłaniem. Jednak kolejne subtelne żarty, przy których widz uśmiecha się w duchu, przeplatały się z komercyjnymi „ci*ami” i soczystym „ku*wa”, ażeby każdy znalazł coś dla siebie. Historia, którą można prześmiewczo napisać, moim zdaniem została prześmiana o jeden krok za daleko. Obłuda, seks i szaleństwo potrzebują subtelnej oprawy, żeby bawić ze smakiem.
Oglądając „Faworytę” zdarzało mi się parokrotnie zmarszczyć brwi na szaleństwo nie postaci, ale chyba ich twórców. Film istnieje pod etykietką „biograficzny” i „historyczny”, a z obu tych pojęć stroi sobie żarty. Nie mam żadnych zastrzeżeń do uwspółcześniania fabuły, postaci i języka, film jest w końcu wyrazem artystycznego zamysłu, dziełem subiektywnej interpretacji przetykanej nieograniczoną wyobraźnią, ale ubolewam nad pastwieniem się nad królową, którego dokonali twórcy. Owszem, do Anny przylgnęła łatka kobiety w depresji, zdziecinniałej i zagubionej, ale postać z filmu Lantimosa wywoływała we mnie zażenowanie. Uważam, że wykreowanie postaci tak infantylnej i niemal sprawiającej wrażenie niedorozwiniętej, było niepotrzebnym zabiegiem, umniejszającym precyzji intryg Abigail i Sarah, bo czyż smaczku nie przydałoby, gdyby królowa choć raz sprawiała wrażenie kobiety dorosłej, a manipulacja nią wymagała zręczniejszych umiejętności niż pogłaskanie ukochanego królika?
Niemniej film jest zaskakująco dobry, mistrzowska jest w nim gra aktorska, Olivia Colman nie tyle stanęła na wysokości zadania, co je po prostu przerosła. Bezsprzecznie oscarowa kreacja aktorki, której również po piętach depczą pozostali aktorzy. Na duży plus zasługują też ciekawe rozwiązania reżysera, jak nietypowe w tego typu filmach „rybie oko”, czy wplatane w fabułę prześmiewcze szaleństwo XVIII-wiecznego dworu. Żywa kolorystyka, niesamowite światło, fenomenalne kostiumy, zaskakująca muzyka i przemycane smaczki, budują utwór wart swoich nominacji, kawał dobrego i nowatorskiego kina, z cichszym okrzykiem zachwytu, lecz wciąż zachwytu.