Bardzo udany debiut Minghelli. Na początku film wydawał mi się kolejnym dramacikiem klasy B, swoistym zapychaczem wieczorów w telewizyjnych reperuarach, zmieniłem zdanie po krótkim czasie, gdy dotarło do mnie, że główna bohaterka cierpi na schizofrenię. Juliet Stevenson stworzyła postać która miota, się pomiędzy rzeczywistością, a światem jej urojeń, w który przenosi się będąc sama w domu. Film przypomina trochę "Wstręt" Polańskiego, tyle, że jest o wiele łagodniejszy. 7/10
Przypomina "Wstręt"?? W którym momencie? To jest ciepła komedia i nie sądzę, żeby nadinterpretacje o schizofrenii były w jakikolwiek sposób uzasadnione. Mnóstwo ludzi po śmierci bliskich wyobraża sobie, że są oni wciąż z nimi właśnie po to, żeby NIE zwariować. Potem następuje pogodzenie się z faktem smierci i decyzja o życiu dalej. O tym jest ten film. Poza tym oczywiście jest to baśniowa opowieść o miłosci :)
Wydawało mi się, że główna bohaterka rzeczywiście cierpiała na schizofrenię, ale jeśli tak założyć to końcówka filmu była trochę dziwna. :-)