(...) Côté przedstawia rzeczywistość swoich bohaterów w sposób wierny rutynie ich życia i wydaje się, że to reżyser jest podporządkowany kulturystom – nie na odwrót. Cédric, Benoit i towarzyszący im atleci zupełnie ignorują obecność kamerzysty, a o jakichkolwiek rozmowach z ekipą filmową w ogóle możemy zapomnieć. Ze sobą też nie gadają. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby reżyser próbował podejść do filmu – i widocznych w nim „postaci” – analitycznie. Gdyby przybliżył nam środowisko kolejnych figur, odkrył ich motywacje, nawet nie czyniąc z nich gadających głów. Gdzieś kryją się tu głębsze emocje i prawdziwe rozterki: „poznajemy” przysadzistego strongmana, który unika kontaktu z kulturystami i wydaje się pogubiony w pościgu za lepszą sylwetką. Wprowadza też reżyser do filmu kanadyjskiego cudzoziemca, którego status społeczno-ekonomiczny negatywnie wyróżnia się na tle pozostałych mężczyzn. Problemy bohaterów nigdy jednak nie mają szansy w pełni wybrzmieć, bo Côté nie jest nimi zainteresowany. Opiewa jedynie męskie ciała i wysiłkową pracę (tj. przygotowania do zawodów), co spływa wymowę filmu.
Pełna recenzja: We'll Always Have the Movies