To nie jest film Scorsese, to nie jest wielki film o poczatkach Nowego Jorku. To film z Danielem Day Lewisem. Taka byla moja pierwsza refakeksja po wyjsciu z kina.
"Gangi" to jedna z ciekawszych propozycji kwietniowego repertuaru. Piekne dekoracje, dobra muzyka (choc za bardzo przypomina ta z Wladcy Pierscieni) oraz nieuchwytna nostalgia, tesknota obecna w kazdym kadrze.
Niestety nie jest to film bezbledny, producenci, aby uzyskac "przyzwoita" dlugosc (165 min) skrocili, chwilami bezsensownie niektore sceny. Pojawiaja sie nielogiczne ciecia montazowe. Mam nadzieje, ze kiedys bedzie nam dane obejrzec pelniejsza wersje.
Najwieksze wrazenie robi Day-Lewis, sugestywny, dziki, grozny. Gdy pojawia sie w kadrze, przeszywaja ciarki. Jest niesamowity, niebezpieczny, a jednocześnie sprawia wrazenie pewnego, stalego, budzi nawet poczucie bezpieczenstwa.
Bardzo zaluje, ze to nie Day-Lewis zostal nagrodzony Oskarem - jemu ta nagroda nalezala sie najbardziej (Gangi dostaly 10 nominacji). Choc rozumiem decyzje Akademii, ktora nie przyznala zadnej statuetki filmowi Scorsese - jest to film brutalny, mocny i nie opowiada co cudownej Ameryce. Wywleka z mrokow przeszlosci nieslawna historie, odkopuje brudne i okrutne podwaliny dzisiejszej Krainy Snow.