Nie wiem, może czegoś nie zrozumiałem do końca (francuski nie jest moją mocną stroną), ale film jest świąteczną historyjką absolutnie pozbawioną fantastyki (mimo że w wielu miejscach w sieci figuruje jako fantasy), w dodatku zakończoną tak nieświątecznie, że aż ręce opadają.
W małym miasteczku żyje sobie cichy i nieśmiały muzyk, który podkochuje się w ślicznej kelnerce. Jednak pewnego dnia zjawia się tam łudząco podobny do niego uciekinier (unika tak policji, jak i wysłanników swojego bogatego wuja), który - uznany przez dwójkę dzieciaków za św. Mikołaja, bo z szopy, w której się zatrzasnął, mógł się wydostać wyłącznie przez kominek do sąsiedniego mieszkania - na zasadzie komedii omyłek zaczyna pogłębiać romans z dziewczyną i wdrażać się w miejskie życie (gra na pianinie, kieruje kościelnym chórem, etc).
W finale - oczywiście uwaga, SPOILER - obaj panowie się dogadują i w miasteczku zostaje przybysz, zaś muzyk... odchodzi w siną dal, skoro wszyscy bardziej lubią przybysza.
I to ma być świąteczna opowieść? To ja dziękuję. 4/10