Poziom technicznego zaawansowania świata przedstawionego jest porównywalny z ukazanym w „Podróżach Pana Kleksa”. Zważywszy choćby na tytuł dzieła i nazwę sponsorującej wyprawę korporacji, trudno było oczekiwać, że bohaterowie odnajdą na dnie oceanu Małgorzatę Ostrowską z piosenką, tak więc zaskoczenia nie było.
Miłość fanów lovecraftowskich podróży za jeden szczerbaty uśmiech jest solidna i niewzruszona, jak monolity samego R’lyeh. „Ale miłość moi mili / Jest nieczuła na mądrości. / I dla jednej wspólnej chwili, / Zapomina o śmieszności”. Zatem widowisko jest tak tragicznie głupie, jak można tego oczekiwać po produkcji tworzonej przez oporowych fanów dla równie oporowych fanów po drugiej stronie ekranu.
Prócz ramotek Lovecrafta, twórcy rżnęli równo wspomnienia po pierwszej odsłonie gwiezdnowojennych pierdółek, serii „Obcy” oraz „The Thing”.
Kulminacją mozolnie budowanego napięcia jest uwaga, która pada z ust głównego bohatera mniej więcej w 2/3 przygody, gdy po wielce spektakularnym spotkaniu z Cthulhu i serii przedwczesnych i bardzo nietypowych zgonów, Jim stwierdza: „Coś tutaj jest nie tak, Chris. Mam takie dziwne przeczucie. Nie wiem.”, na co czarująca biustem Christine odpowiada: „Spróbuj się odprężyć, już prawie koniec”.