Zaczyna się nie najgorzej, Cranston gra co prawda postać płytką i jakich w kinie było wiele, ale to
CRANSTON i daje radę. Silna dramaturgicznie jest scena w elektrowni, gdy zostaje odcięty od
swojej żony drzwiami. Co prawda mamy poczucie, że twórcy wymuszają na nas łzy, ale uczciwie
przyznajemy, że nieźle im ten szantaż emocjonalny wychodzi.
To co następuje później to już niestety, ale równia pochyła. Nawet Cranston pod koniec swojego
epizodu (bo nie gra w filmie zbyt długo) jest zwyczajnie przeciętny. Nie jego wina, a scenariusza,
z którego po prostu nie dało się wykrzesać więcej. Cranston Cranstonem, ale oprócz niego przez
film przewija się cała plejada kliszowych postaci.
1. Przykładny amerykański żołnierz, mąż i ojciec (główny bohater).
2. Doktorek (w tej roli Ken Watanabe) non stop rozwierający w szoku usta, rzecz jasna bardziej
uświadomiony od przygłupich amerykańskich żołnierzy.
3. Przywódca przygłupich amerykańskich żołnierzy, który z początku nie pokłada wiary w doktorku,
woli działać po swojemu.
4. "Mistrz" trzeciego/czwartego? planu: czarnoskóry kierowca autobusu z dzieciakami na
zakorkowanym moście, który bohatersko wciska pedał gazu i przeciska się przez blokadę, zanim
most niszczy potwór.
5. Przykładnie wierna, ładna i przykładnie nudna żonka głównego bohatera. Pracująca w szpitalu,
a jakby inaczej. W końcu musimy pokazać, że to anioł, pomaga ludziom i w ogóle.
Poza tym mamy nieznośnie dużo amerykańskiego patosu - dochodzi nawet do tego, że
oglądamy scenę, w której komandosi lecą samolotem na prawdopodobnie samobójczą misję i
modlą się do Boga, dziękując mu, że pozwolił im łaskawie służyć wspaniałej Ameryce (serio).
Inny - mniej narzucający się - przykład amerykańskiego patosu&poprawności politycznej: aby
uruchomić zegar bomby atomowej, potrzeba dwóch ludzi, którzy jednocześnie przekręcą swoje
klucze bezpieczeństwa. Mamy więc dwóch ludzi. Jeden biały, drugi oczywiście... czarny. A jakby
inaczej? :)
Przejdę do kwestii technicznych. Jest bardzo dobrze, ale nie sposób uniknąć porównywania
"Godzilli" do "Pacific Rim". W obu produkcjach mamy do czynienia z olbrzymimi potworami,
generalnie olbrzymią skalą widowiska oraz istotną rolą wody. Jednak "Pacific Rim" zrobił na
mnie większe wrażenie. Projekty monstrów były zwyczajnie oryginalniejsze. Te z Godzilli - poza
samą Godzillą, za którą należy się uznanie, aczkolwiek ciężko mówić tu o oryginalności - szału
nie robią. Są strasznie nijakie.
Dlaczego więc "aż" 6/10? Doceniam parę naprawdę ładnie sfilmowanych scen, rozmach
realizacyjny itp. Zdecydowanie najlepszą i godną uwagi sceną jest desant spadochronowy
żołnierzy podczas burzy i walki Godzilli z potworami w mieście. Wszystko dzięki doskonale
zastosowanej obiektywnej kamerze z oczu bohatera i fenomenalnemu oświetleniu.
Czego najbardziej szkoda? Chyba tego, że twórcy nie poszli bardziej w stronę kina grozy, za mało
tu kameralnego klimatu, za dużo rozwałki i pokazywania potworów wprost.
zgadzam się w 100%. za te niestety typowo amerykańskie zabiegi ocenę musiałam obniżyć do 4/10. szkoda, bo potencjał był.
ps. takich absurdalnych motywów można by tu dodać więcej tak naprawdę, ale te powyższe są tak naprawdę kluczowe. scena z mistrzem trzeciego/czwartego/piątego planu natomiast mnie osobiście rozłożyła :D