Don Johnson jako cwaniaczek, który przybywa na amerykańską prowincję, by tam się dorobić (kosztem innych) i przy okazji spotkać miłość życia. Pewny siebie przybysz nie podejrzewa jednak, jak wredna może okazać się małomiasteczkowa rzeczywistość... Niby wszystko to już gdzieś było, ale i tak ogląda się wyśmienicie. Zwłaszcza, że obsada palce lizać: obok Johnsona mamy jeszcze młodziutką Jennifer Connelly (nic dziwnego, że facet traci dla niej głowę), Virginię Madsen w roli wyrachowanej femme fatale, Williama Sadlera i Jacka Nance'a. Poza tym fabuła, wbrew pozorom, też potrafi kilkakrotnie zaskoczyć, a klimat jest wprost bajeczny. Plus jazzowo-bluesujący podkład muzyczny. Robota na najwyższym poziomie, tego typu kino nigdy się nie dłuży.
Klimat faktycznie rewelacyjny, choć u mnie oczko niżej za straszliwie manieryczny sposób mówienia Virginii Madsen i generalnie zbyt przeciągnięty czas scen: na przemian igraszek łózkowych/stawowych z rzeczoną Virginią, jak i słodkiego do porzygania robienia cielęcych/wilgotnych oczu i trzymania za rączkę z panną Connelly. Pozytywne zaskoczenie rolą Johnsona, kojarzącego się wyłącznie z rolą modela prezentującego kolekcję marynarek i ubranych na bosą stopę mokasynów w Miami Vice, lub też w wersji utytej i spsiałej z serialem Nash Bridges.