bylem na pokazie przedpremierowym szumnego "Gran Torino" (a nie jak wiekszosc, ktora sciagnela). Coz. Wiekszosc ta z pewnoscia zostala zachecona zwiastunem, zadzialala falszywa magia niedopowiedzenia. Twardziel Clint Eastwood w obronie slabszych przeciwstawia sie brudasowatym gangsterom. Cos co wiele razy bylo i typ bohatera, ktorego Clint juz obcykal, ale zapowiadalo sie ciekawie i "inaczej". Pisalem juz gdzies tu wywod o filmie, tzn co sadzilem o jego tematyce zanim go zobaczylem. A co teraz moge powiedziec? Ci, ktorzy sie na niego wybiora z pewnoscia czekaja na historie zemsty...ktorej nie ma. Gdyz po tym wszystkim co sie dzieje i gdy sprawy przybieraja zly obrot bohater postanawia poswiecic swoje stare, zmeczone, nieszczesliwe zycie pelne strasznych wspomnien aby tym samym wsadzic tych gangoli do paki, gdy zabija go na oczach swiadkow. Z pewnoscia nie tego sie widzowie spodziewali, choc to sprytne rozwiazanie. Moim jednak zdaniem sprawia to, ze sens istnienia tego filmu znika. Sa tu mocne teksty, choc wiele wywoluje radosny smiech i wiem, ze ciezko by bylo sobie wyobrazic zakonczenie rodem z "Brudnego Harry'ego", ze starych dobrych czasow, gdy Clint "wpada i wszystkich rozpieprza" (czego nie chce robic, jak sam mowi w filmie) albo bawi sie w jakies szpiegowskie akcje, co byloby jeszcze zabawniejsze. Moze jestem nieczuly, albo uleglem konsekwentnie budowanej atmosferze i grze Eastwooda? Zakonczenie z pewnoscia jest mocne i moze poruszajace, ale nie przekonujaca, wszystko rozwiazuje sie w kilkanascie minut gdy Clint ostatecznie "postanawia cos zrobic", a cala "akcja" trwa dwie minuty. Poddaje sie bez walki chyba chcac odpokutowac za krzywdy, ktore wyrzadzal koreanczykom, podobnym do swoich sasiadow (ktorzy nimi nie sa, ale jednak pochodza z Dalekiego Wschodu). Jakkolwiek zle by sie o nich wypowiadal. A wczesniej mamy prawie dwie godziny filmu, gdzie Eastwood robi ciagle mniej lub bardziej grozne miny i mruczy pod nosem mniej lub bardziej wymyslne obelgi lub tez rzuca je do prawie kazdego. Kosi trawnik, siedzi na werandzie i pije piwo, gada do psa, czysci samochod, ale gdy przychodzi co do czego broni swojego trawnika przez gangolami i sam wplatuje sie w ta historie, co prowadzi juz do troche naciaganego przemienienia bohatera i watkow przebaczeniowo-odkupieniowych. Potem zaczyna przez pol godziny zamartwiac sie losem nastoletniego sasiada, z ktorym sie zaprzyjaznia i probuje go zahartowac, znalezc mu prace itd, dookola konflikt oscyluje i Walt Kowalsky robi to co uznaje za sluszne, aby chyba godnie odejsc po wszystkich swoich niegodnych czynach (intrygujaca scena spodziewi, gdzie slowem nie wspomina o tym co robil podczas wojny i twierdzi, ze cale zycie meczy go to, ze 40 lat wczesniej pocalowal inna kobiete, albo nie zaplacil podatku za cos).
Kontrowersja nadal okazuje sie sprawa pominiecia tego filmu przez Akademie. Ale to zabawne. Jedni krytykuja, ze to targowisko proznosci i Oskar pomaga tylko w zwiekszenie zarobkow i dopisania sobie formulki "zdobywca Oskara", ale gdy juz takie rzekomo "dzielo" przepada to od razu jest raban. Nie ma co ukrywac, ze najmniej przemuje sie tym sam zainteresowany, ktory nawet jesli nie kreci filmow za wlasne pieniadze to robi to jak chce i sam twierdzi, ze ma w nosie hollywood i nagrody. A ten film nie ma duzo do zaoferowania Oskarom. Aktorstwa tu malo, kwestie techniczne sie nie wyrozniaja, mysle ze scenariusz rowniez nie odkrywa Ameryki, choc bywaly juz prostsze historie, ktore czyms magnetyzowaly. A sama nagroda za Najlepszy Film lub Rezyserie? Najbardziej chyba adekwatna bylaby ta druga z calym uszanowaniem tworczosci Eastwooda, ale jakos sie przyjelo, czy to nie zabawne, ze nominuje sie te same filmy w tych dwoch kategoriach. Na upartego moznaby go wsadzic zamiast "Benjamina Buttona", ktory jest ladny i madry, ale nic nie wnosi i jest wydmuszka z cyklu "13 nominacji dla Wladcy Pierscieni". Ale pewnie zamiast "Gran Torino" moglby sie tu znalezc inny film, z pewnoscia "Droga do szczescia", "Watpliwosc", albo "Zapasnik". Na kazdego mozna znalezc za i przeciw. Akademia nie dojrzala do nagradzania rasizmu albo pedofilii (vide niejako tematyka "Watpliwosci"). A Walt Kowalski jest wyjatkowo obcesowy, momentami az przykro sie to oglada. Ale taka wymyslili plaszczyzne fabularna. Rzeczywiscie malo ludzi sie tego tyka i historia poswiecenia i zemsty na tym tle mogla byc ciekawa i oryginalna. Do konca nie jest.
Jesli mialbym ocenic "Gran Torino" to dalbym mu 7/10 lub *** sugerujac sie innymi rankingami Napewno wielu ludzi sie na niego wybierze, bo przyciaga, jest to mocna historia "zemsty", ale nie tandetna jak "Punishery" i tym podobne wytwory (nawet jesli oparte na znanych i dobrych podstawach, tu komiks). Same skrajne opinie ma ten film. Niektorzy zbytnio padaja na twarz, Eastwood wykazal sie typowa dla siebie niepoprawnoscia, ale zle to poprowadzil. Ten film jest za prosty. Clint na starosc wrocil do konwencji Brudnego Harry'ego na emeryturze. Jest on oparty na zenujaco prostych stereotypach, skośnoocy w sasiedztwie nekani przez bande, murzyni nekajacy skośnookich, nikt nikogo nie lubi i bohater tu tez nie swieci przykladem. Akademia pokazala, ze umie nagrodzic homoseksualizm, ale rasizmu jeszcze nie. Nie uwazam, zeby to byla najlepsza rola Eastwooda jak na zakonczenie kariery, a pewnie slowa dotrzyma, jako ze twardy jest jak jego bohaterowie. Moze go nagrodza jeszcze za cos. Mysle, ze jest duza szansa. "Million dollar baby" byl dobry i w gruncie rzeczy to tez taka prosta historia walki z losem mimo przeciwnosci. Szczerze mowiac rzygac sie chce tym wszystkim i tymi bajkami ala "Slumdog", ale co zrobic skoro takie filmy kreca i takie sa nagradzane? Wszyscy uwielbiaja historyjki walki dobra ze zlem, zemsty itd wiec dlatego takie filmy jak "Gran Torino" maja duza popularnosc. Zwlaszcza jesli kreci je mistrz. Podobnym hitem byla swego czasu "Historia przemocy".
chyba do końca nie zrozumiałaś, postaram się wyjaśnić: o to właśnie chodzi, że gość, który przez cały czas gra nieustępliwego twardziela, gbura i nieprzystępnego gościa, którego tak naprawdę nie rozumie cała jego rodzina - to w gruncie rzeczy porządny gość, dla którego honor i własne zasady są najważniejsze, dlatego jest scena spowiedzi - "najgorsze są rzeczy, które sami wybraliśmy, nie te, które kazano nam robić", czyli on cały czas ma w pamięci obrazy z wojny o których wspomina, nie jest w stanie ich zapomnieć, były tak straszne jednak on nie ma o to do siebie pretensji gdyż on to musiał zrobić, to była wojna, a spowiada się z tego co sam źle zrobił - to błahostki, jednak pokazują jak mocno całe życie trzymał się pewnych zasad. Delikatne ich nagięcie pozostały mu jako "grzechy".
I tu dochodzimy do zakończenia - on nie mógłby pozabijać tych "złych" bo to byłoby sprzeczne z prawem, z zasadami, musiałby kogoś zabić a tego nie chce. Więc znajduje rozwiązanie, zaskakujące dla widza a jednocześnie oczywiste choć przecież tak trudno byłoby je podjąć...
A na zakończenie: film jest moim zdaniem świetny, postać jaką kreuje Clint naprawdę ciekawa. Natomiast ma drobne minusy, które rzuciły mi się w oczy: po pierwsze pogrzeb żony/matki na początku filmu. Czy ona była aż tak obca dla całej rodziny? Rozumiem, że po śmierci głównego bohatera rodzina nie będzie go opłakiwać gdyż go nie rozumieją i nie lubią. Ale dlaczego przychodzą na jej pogrzeb jak na zwykłe nabożeństwo - nie wiem. A po drugie zakończenie: może w Stanach prawo działa lepiej, u nas fakt, że go zastrzelili wcale nie jest równoznaczny z tym, że od razu wszyscy "źli" dostaliby wieloletnie więzienia... taka jest rzeczywistość, od tego są adwokaci....