Od razu zaznaczę, że może jestem nietypowym fanem "Gwiezdnych wojen", ponieważ podobały mi się obie trylogie i uważam, co zresztą udowodniło mi "Przebudzenie Mocy", że łączy je dużo więcej, niż się komu wydaje. Łączy je specyficzny, po prostu "gwiezdnowojenny" klimat, który mają też książki, które przeczytałem, i gry, w które zagrałem.
Niestety tego klimatu nie ma "Przebudzenie Mocy". I to jest główna wada tego filmu. Dzięki temu jest to jedynie zwykły film science fiction i tylko dzięki Harrisonowi Fordowi i innym nawiązaniom do legendarnych poprzedników nie można go tak łatwo zaliczyć do filmów SF klasy B.
Główna broń "złej strony" robi wrażenie, choć zdaje się, że jest oklepanym rozwiązaniem. Przywódca złej strony jest nieprzekonujący, podobnie jak Kylo, który w ogóle jest pozbawiony charyzmy Vadera. Poza tym ma fatalny sposób przemawiania (zapewne specjalnie, by odróżnić od Vadera). Spodobała mi się za to jego postać bez maski (ale też bez przesady). Jedyna scena, która może konkurować z legendarnymi scenami ze starych filmów, to scena na pomoście pod koniec filmu. Ale sama ta jedna scena nie może uratować filmu, zwłaszcza, że Han ginie z rąk postaci, która chyba też zaraz ginie (a przynajmniej daje się łatwo pokonać nowicjuszce).
Nawet muzyka Johna Williamsa jakoś nie przekonywała, podobnie jak nie przekonywałaby, gdyby była tłem do scen z np. Notting Hill (świadomie przejaskrawiam).
Podsumowując: jako film rozrywkowy może być. Jako kolejna część Gwiezdnych Wojen - dla mnie stanowczo za słabo. Wielka szkoda.