W tym filmie po raz kolejny widzieliśmy, że nie ma granicy głupoty, której nie przekroczyliby hollywoodcy twórcy. Już sam początek zwiastuje nie lada gratkę dla wielbicieli złych filmów. Akcja w szpitalu psychiatrycznym to popis głupoty scenarzystów, to, co wyczyniała tam Jamie Lee Curtis przekraczało wszelkie dopuszczalne normy. Nie spodziewałem się już niczego śmieszniejszego, a tu, miła niespodzianka. Akcja w domu Michaela Myersa to było dopiero coś. Bohaterowie odstawiali tam takie głupoty, że widz zaczyna dopingować raczej mordercę, żeby wyprawił ich na tamten świat. Od początku wiadomo, kto przeżyje, i można śmiało typować kolejność ofiar. Dobre było już pod sam koniec, jak ta główna typownia, mając stuprocentową szansę ucieczki wraca do domu, nie wiadomo na jakiego dziada. Choć, w przypadku kiedy mordercą jest Michael Myers, w stu procentach można tylko powiedzieć, że co by się nie stało, to na pewno wyjdzie on bez szwanku z każdej opresji, bo co można napisać o człowieku, który przeżywa kolejno: rąbanie siekierą, skręcenie karku, cięcie piłą mechaniczną, a także porażenie prądem i spalenie. Nie mówiąc już o zmyśle telepatycznym Myersa, który objawił się m.in. w scenie morderstwa kamerzysty.
Jedyną sensowną rzeczą w tym filmie była myśl wypowiedziana przez typa, którego grał Busta Rhymes: "Amerykanie nie lubią realizmu". 4/10 (jako komedia sf się sprawdził).