"Próba pogodzenia lekkiego i zabawnego tonu z ciężkim i mrocznym klimatem zakończyła się całkowitym niepowodzeniem. Zamiast spróbować doprowadzić do jakiegoś konsensusu, fabuła nieustannie oscyluje pomiędzy skrajnościami. Pewne sceny (te „dodane” i nie dodane) zyskują wymiar prawdziwie idiotyczny (np. Ron w slow-motion na meczu Quidditcha, skarykaturalizowana Lavender Brown), więc, słuszny, szyderczy śmiech mógł zabrzmieć na salach kinowych. Poza tym, raz Potter puszcza oko do dziewczyn przesiadujących w bibliotece, („zabawna” scena) a niedługo potem konfrontuje się z Malfoyem, co skończyło się rzuceniem czarnoksięskim zaklęciem w Ślizgona. Skutkowało ono przebiciem jego ciała w kilku miejscach i obfitą kałużą krwi. Montażyści nawet postarali się o wizualne wyróżnienie takich scen. W przypadku przesłodzonych, romantycznych sekwencji widzimy ciepłe barwy i czujemy się jakbyśmy siedzieli w otoczeniu płonącego kominka. Kiedy pojawia się Malfoy, stajemy w obliczu mrocznej tajemnicy, widzimy zdecydowanie zimne barwy i niemalże czujemy chłód zamkowych korytarzy.
Z tą równowagą utrzymywaną przez Rowling wiąże się wolne tempo powieści. Głównym wątkiem książki było podróżowanie we wspomnieniach (dosłownie) związanych z przeszłością Voldemorta. Czytelnik razem z Dumbledorem i Harrym mógł poznawać drogę życiową Voldemorta, analizować jego osobowość, motywacje. Odkrywamy postać Toma Riddla, która nakreślona jest w przemyślany, interesujący sposób. Śledzimy losy jego rodziny, okoliczności poczęcia i narodzin, jego wczesne poczynania, pierwsze morderstwa. To na podstawie tych obserwacji możemy zrozumieć istotę horkruksów, które w filmie zostały sprowadzone do nudnych przedmiotów, nieciekawych artefaktów. Ba, tych horkruksów w adaptacji w ogóle nie było. Pozostała tylko nazwa.
Żeby już nie sprawiać wrażenia zagorzałego fana Harry’ego Pottera, mogę wam tylko „polecić” pełną patosu i pretensjonalności końcową scenę filmu i kompletne zdezorientowanie, po pojawieniu się „creditsów”. Na końcu stypa, a napisy końcowe z wesołą i skoczną pioseneczką w tle. Taki był właśnie „Książe Półkrwi”."
-----------
"David Yates to jednocześnie człowiek w czepku urodzony i reżyser, który przed rozpoczęciem nowego projektu, związanego z Potterem, staje przed tzw. „Mission impossible”. Z jednej strony jako podrzędny twórca telewizyjnych przeciętniaków, powinien skakać z radości, bo dostał do prowadzenia prawdziwego Rolls Royce’a wśród blockbusterów, z drugiej – do zekranizowania ma twory, wymagające olbrzymiego wyczucia treści, a objętościowo przewyższające chociażby takiego „Władcę Pierścieni”. Wielość wątków, którymi operuje Rowling, sprawia, że nie lada wyczynem jest poskładać to wszystko do kupy i zrobić z tego 2,5 godzinny film, w miarę jasny i klarowny. Powieść może być toczona swoim tempem – film już nie.
Rowling zbudowała swój pomnik za życia książką napisaną gawędziarskim tonem, która o bolesnym okresie dojrzewania, potrafiła opowiadać z dystansem i humorem. Klimat z książki idealnie uchwycił Yates. Nasi znani i lubiani bohaterowie kipią charyzmą, a ich miłosne perypetie nie raz ubrane są w inteligentny dowcip. Reżyser ani na chwilę nie pozwala jednak, by amory ogarnęły Hogwart – zło czai się gdzieś blisko i tylko kwestia czasu aż zaatakuje. Proporcji pomiędzy dwoma obliczami tej części są odpowiednio wyważone.
Finisz filmu to prawdziwa emocjonalna bomba (zachowując blockbusterowe proporcje). Takiego stężenia dramaturgii nie osiągnięto jeszcze w żadnej z części. Pełne grozy przygody Harry’ego i Dumbledora nad jeziorem w poszukiwaniu horkruksa, wynagradzają wszelkie pominięcia, a widzom dają do zrozumienia, że Harry Potter to już nie naiwny film dla dzieci. Wielkich dramatów nie da się usprawiedliwić happy endem. Przecież nawet widz na diecie popcornowej wie dobrze, że bohaterowie muszą dostać porządnie w kość, by w następnej części mieć jeszcze większa motywację i siłę do walki. Jak w życiu."
Na całość recenzji zapraszam pod adres: http://gibber-twice.net/?p=337