Młode przedstawicielki niszowego kościoła, siostry Barnes i Paxton próbują znaleźć nowych wiernych. Pukają do drzwi pana Reeda i wreszcie zostają zaproszone i wysłuchane. Tak się na początku wydaje. Sympatyczna rozmowa o religii powoli staje się bardzo trudna. Gospodarz domu udowadnia, że ich wiara nie jest tym czym się wydaje. Prawda jego zdaniem jest prosta i przerażająca.
Bardzo podobały mi się jego porównania religii do gry planszowej i do znanych piosenek. Dało to do myślenia.
Fabuła jest delikatnie i genialnie prowadzona od lekkiej rozmowy przy Coli do pełnej napięcia walki o przeżycie.
O tym co za chwilę może nastąpić mówią drobiazgi, takie jak motyl czy świeczka na stole. Lubię takie detale.
Już sam dom pana Reeda robi wrażenie, jest stary, bardzo klimatyczny i tajemniczy. Do tego nadciąga śnieżyca i idealny klimat gotowy.
W filmie jest kilka twistów, ale najciekawszym zaskoczeniem są chyba misjonarki, których do końca nie poznajemy i żadna nie jest taka jak się nam wydaje.
Pod koniec filmu trochę za dużo się dzieje, jakby twórcy chcieli upchnąć jak najwięcej pomysłów, ale nie psuje to odbioru całości.
Hugh Grant w roli głównej dał genialny popis aktorski, pan Reed to postać po której do końca nie wiemy czego się spodziewać. Ale podejrzewamy, że nic dobrego mimo ciągłego uśmiechu.
Film jest bardzo klimatyczny, hipnotyzujący wręcz. Jego przesłanie jest depresyjne i mroczne. Gdy przez chwilę widzimy światełko w tunelu, twórcy szybko wylewają wiadro zimnej wody i gaszą nadzieję.
Bardzo dobry thriller z elementami horroru 9/10