Mały zawód, bo pierwsza połowa ma piękne ujęcia, ciekawe dialogi i postać Hugh Granta jest magnetycznie błyskotliwa. Wielka szkoda, że potem chyba scenarzyści/reżyserzy nie mieli pojęcia co z tym dalej zrobić. Cała błyskotliwość zamienia się w bezmózgą papkę z "waht a twist" (pisownia zamierzona) z najgorszych tytułów Shaymalana. Realistycznie zachowująca się nieśmiała nastolatka staje się absolutnym pewnym siebie geniuszem po jednej durnej scenie. Błyskotliwy, inteligentny teolog staje się "mustache twirling" villainem (aka "literally Hitler"), bo ateizm jest złyyyy i modlitwa jest piękna. Wkracza tanie gore i znęcanie się nad kobietami. No i durna, kompletnie bez sensu fabuła (chyba, że ma nawiązywać do innego dialogu - wtedy z sensem, ale wówczas równie durna). Wielka szkoda, bo miał gigantyczny potencjał - i horrorowy, i jako ciekawy dialog gnostyczno-teistyczny.