Film oglądałem z zainteresowaniem, pamiętając jakim zaskoczeniem był baśniowy "Przyczajony tygrys, ukryty smok".
Pierwsze wrażenie, to niesamowite piękno tego obrazu: przyroda wprost monumentalna, stroje przepyszne, muzyka tajemnicza i przejmująca... Ale już w tym punkcie wszystko zaczyna obsówać się w kierunku kiczu, staje się zbyt słodkie.
Baśniowa umowność fabuły nie przeszkadza mi zupełnie. Gorzej jednak jest z papierowością bohaterów. Potoki łez i wciąż powtażane sceny śmierci głównych bohaterów zaczynają mi niebezpiecznie zatroncać o Bollywood...
Z kolei "przesłanie" o potrzebie jedności, przedłożenia dobra ogółu nad cierpieniami jednostki - to już mi zupełnie o jakiś maoizm zahaczało.
Dlatego uważam film za słabszy od "Przyczajonego tygrysa...", choć równie piękny - jeśli nie jeszcze piękniejszy!
P.S. By było jasne: od czasu do czasu posmakować melodramatycznego kiczu autentycznie lubię.
I w sumie: WIĘCEJ TAKICH FILMÓW!
Jakoś naprawdę trudno mi doszukać się w tym filmie kiczu, a wręcz przeciwnie, wydaje mi się, że obraz Yimou jest owego kiczu zaprzeczeniem. Operator Christopher Doyle jest jednym z nielicznych autorów zdjęć filmowych (obok chociażby Eduardo Serra czy Janusza Kamińskiego), którego nie waham się nazwać prawdziwym artystą. "Hero" jest niewątpliwie potwierdzeniem jego klasy, a kadry z tego filmu nie mają, moim zdaniem, nic wspólnego z nieco jarmarczną ferią barw charakteryzującą filmy z Bollywood, gdzie faktycznie wszystko jest przesłodzone i przejaskrawione. Zdjęcia do "Hero" (podobnie zresztą jak i fabułę) cechuje umiar i zachowanie odpowiednich proporcji (to niemal powrót do antyku), każdy kadr jest dokładnie przemyślany; nie ma tu śladu indyjskiej spontaniczności. W filmie Zhang'a Yimou dominuje subtelność i harmonijność środków wyrazu, klasyczne piękno kadrów - krople deszczu uderzające w toń jeziora, złote liście unoszące się majestatycznie pod wpływem powiewu, stylizowane walki przepełnione gracją niemal tanecznych ruchów; w filmie indyjskim pokazano by to bardziej krzykliwie i znacznie dynamiczniej. Potoki łez? Chyba oglądaliśmy inny film ;) Nie widzę też zupełnie związku między "powtarzającymi się scenami śmierci głównych bohaterów" a kinem rodem z Bollywood, podobnie jak nie określiłabym sposobu ukazania w tym filmie przyrody przymiotnikiem "monumentalny", szczególnie patrząc na inne filmowe produkcje. Sam pomysł porównania kina chińskiego i indyjskiego jest bardzo ciekawy, ale zupełnie nie zgadzam się z wnioskami jakie wyciągnąłeś :)
Porównując „Hero” z „Przyczajonym tygrysem, ukrytym smokiem”, jednak wyżej oceniam „Hero”, głównie ze względu na urodę zdjęć i ciekawszą, bardziej wymagającą fabułę.
Skoro zostałem wywołany do odpowiedzi, spróbuję się trochę posprzeczać. A właściwie doprecyzować to, co zaznaczyłem we wcześniejszej wypowiedzi.
Absolutnie nie chodziło mi o to, że zdjęcia w "Hero" są naznaczone kiczem! Przeciwnie, uważam je za niesłychanie wysmakowane. Myślę, że mogą poruszyć nawet bez jakiegokolwiek związku z fabułą. Tak w zasadzie jest ze wszystkimi środkami wyrazu, zastosowanymi w tym filmie...
Używając słowa "kicz" miałem na myśli zespolenie ich z tkliwą, "duszoszczypatielną" historią. Może faktycznie niefortunne określenie...
Ale właśnie w tym dopatrywałem się jakichś asocjacji z Bollywoodem. W połączeniu efektów niezaprzeczalnie pięknych (co najwyżej zbliżających się do kiczu, ale prędzej do baśni) z fabułą nastawioną na wzruszenie, takim "wyciskaczem łez" - w gruncie rzeczy zawstydzająco naiwnym.
Doskonale rozumiem, że można tak nie odczówać. Na pewno zależy to od osobistej wrażliwości. Mnie to w zasadzie nie przeszkadzało, ale w mojej głowie obsunęło cały film na półeczkę pod nazwą "kamp"...
Serdecznie dziękuję za odpowiedź i zapraszam do dalszej dyskusji!
Pozdrawiam!
P.S. A potoki łez jednak były! Główni bohaterowie wciąż pochlipywali, pod wpływem drążących ich, skrajnych emocji. Ale to jest w sumie święty płyn...
Wywołania do odpowiedzi nie życzę nawet największemu wrogowi i całe szczęście, że te czasy są już za mną, brr. Cieszę się w każdym razie, że zgadzamy się w kwestii zdjęć Doyle’a, którym naprawdę trudno cokolwiek zarzucić. Problem w tym, że w przypadku "Hero" zdjęcia i fabuła są ściśle związane, wręcz nierozdzielne połączone, dlatego też rozpatrywanie tych kwestii osobno wydaje mi się nieporozumieniem. Nawet jednak, gdyby skupić się na samej fabule, nie mogę się z tobą zgodzić, że ten film to zwykły "wyciskacz łez" opowiadający melodramatyczną i kiczowatą historię. "Hero" to misterne połączenie symboli, metafor, alegorii, sugestii i niedopowiedzeń; to inteligentna i wyrafinowana gra z widzem; to skomplikowana fabuła, która nie prowadzi do jednoznacznych wniosków, lecz pozwala na mnogość interpretacji. Film Yimou nie jest jedynie banalną historią miłosną; porusza znacznie więcej tematów i spraw często egzystencjalnych czy filozoficznych, jak pytanie, czy warto poświęcić życie jednostki dla dobra ogółu. Naprawdę uważasz, że to jest fabuła dla niewymagającego widza oczekującego jedynie łatwych wzruszeń rodem z seryjnej bollywoodzkiej produkcji, tasiemcowego serialu brazylijskiego albo amerykańskiej komedii romantycznej, do których to filmów określenie "zawstydzająco naiwny" często pasuje jak ulał? I w końcu, czy to dla takiego widza Yimou zjeżdżałby całe Chiny żeby znaleźć właściwy plener dla jednej sceny? Wiem, że historie miłosne są częścią niemal każdego filmu i wydaje się, że na ten temat nie można już powiedzieć niczego nowego, ale Yimou potrafił pokazać różne odcienie miłości za pomocą barw, a tego jeszcze w kinie nie było. Myślę, że historia miłosna może być równie dobrze kanwą banalnego filmu z papierowymi bohaterami, jak i obrazu, który przejdzie do historii kina; ja stawiam "Hero" właśnie obok tych najlepszych.
btw. Jedna ukradkowa łza to jeszcze nie jest potok ;)
Ja krótko i niezwykle prymitywnie się wtrące bo czasu nie ma , bez żadnych argumentów walnę- dla mnie przyczajony tygrys , ukryty smok był o wiele bardziej kiczowaty (i ogólnie średnio mi się podobał) , a ten film pięknem i absolutnym brakiem kiczu (w której scenie ?) powalił mnie na kolana. Każdy kadr zasługuje żeby ustawić go sobie jako tapetę , ale i treść jest głęboka. Pozdrawiam :D
Puff, coraz trudniej wybrnąć mi spod tej interpretacji, z którą nie sposób się w zasadzie nie zgodzić!
A JEDNAK! A jednak oglądając film, nieodparcie nachodziły mnie odczucia, które opisałem w dwuch poprzednich wypowiedziach. Może jeszcze raz spróbuję zastanowić się nad ich pochodzeniem...
Na pewno przyjęta przez twórców konwencja dalekowschodniej baśni stawia przed odbiorcą zachodnim pewną barierę. Nie chodzi mi nawet o egzotyczne symbole, czy nawiązania kulturowe, ale przede wszystkim o zrezygnowanie z psychologizmu. Miałem wrażenie, że bohaterowie są determinowani przez jedne, naczelne uczucie, jeden cel. Przypominało mi to wontek Przyczajonego Tygrysa i Małego Smoka z filmu Anga Lee - czyli najgorszy wontku całego obrazu! Jednak w "Przyczajonym tygrysie, ukrytym smoku" mieliśmy równocześnie bardzo niebanalnie poprowadzony portret psychologiczny Li Mu Baia! W "Hero" zabrakło mi czegoś takiego... Pamiętając o umownej konwencji baśni, nie musiałoby to być jakimkolwiek zarzutem, ale mając w pamięci tak świetny psychologiczny film chiński jak "2046" - pozostawiało conieco do rzyczenia...
Pewną moją nieufność budziły także efekty nastawione na wzruszenie. Będę się upierał, że melodramatyzmu (na smakowitym poziomie) było w "Hero" sporo. Dość przywołać scenę samobójstwa Śnieżynki, czy cały wontek Luny.
Ale może wyłazi tu moja odległość kulturowa...
Zupełnie na marginesie chciałbym wyrazić przekonanie, że bogactwo symboli i znaczeń oraz wizualne piękno wcale nie musi wykluczać kiczu! Bywa on wprowadzany coraz częściej "pod kontrolą", jako jeden z efektów artystycznych (przykładem mogliby być chyba "Piraci z Karaibów")...
Więcej już nic z siebie nie wyduszę, tym bardziej że jak przecież pisałem film w zasadzie odebrałem pozytywnie! Jeżeli chcecie, możecie przełamać moją ostatnią linię oporu - może wtedy jeszcze raz obejrzę "Hero" - na pewno z przyjemnością.
Pozdrawiam!
Chyba faktycznie najpierw trzeba zaakceptować konwencję w jakiej porusza się reżyser (z całą jej umownością), żeby w pełni docenić ten film. Ja, na przykład, mam problem z akceptacją "maniery" filmów z Ameryki Łacińskiej, co z pewnością wpływa na moją ich ocenę. Tam, gdzie ty dopatrujesz się melodramatyzmu, ja dostrzegam subtelny liryzm, i wydaje mi się, że głębia psychologiczna w filmie jest, ale kryje się właśnie w niedopowiedzeniach i sugestiach; ich "dopowiadaniem" nie mam zamiaru cię jednak zanudzać :) Zresztą potraktowałam głównych bohaterów nie jak ludzi "z krwi i kości", a raczej jak symboliczne postacie ilustrujące pewną tezę, bo Yimou nakręcił baśń (a właściwie przedstawił proces tworzenia mitu) a nie realistyczny dramat społeczny. Z tego też powodu nie chciałabym porównywać tego filmu z osiągnięciami Kar Wai'a, reżysera znakomitego, ale tworzącego w zupełnie innej konwencji, czy właściwie tworzącego własną, autorską, niepowtarzalną konwencję (choć "2046", przyznaję, jeszcze nie widziałam).
Wiem, że twój komentarz potraktowałam zbyt jednostronnie (mam nadzieję, że nie masz mi tego za złe), ale jestem pełna obaw, że pewnego dnia przeczytam, iż "Wenus z Milo" to doskonały przykład campu, bo z odciętymi rękami wygląda odpowiednio kiczowato i groteskowo; no i gdyby jeszcze tę rzeźbę pomalować jaskrawymi kolorami w imię "autentyczności" sztuki ;)
btw. "Hero" widziałam już kilka razy lecz wciąż odczuwam wyraźny niedosyt, a po pierwszym seansie, jak sądzę, w mojej głowie panował "wielki wielobarwny, brzęczący zamęt" :)