Nie ukrywam, że liczyłem na dobry, polski kryminał, a dostałem misz-masz, z którego nic nie wynika, oprócz netfliksowej papki.
Zacznijmy od faktów. Akcja "Hiacynt" nie miała absolutnie na celu fizycznej likwidacji środowisko homoseksualnego, a miejscami takie wnioski można wysnuć.
Miała na celu zabranie materiału operacyjnego na temat konkretnej grupy społecznej - w tym wypadku homoseksualistów i jego dalsze wykorzystanie.
Taką metodykę pracy stosują od zarania dziejów wszelkie służby pod każdą szerokością geograficzną i nie ma w tym nic nadzwyczajnego oraz bulwersującego. Sam IPN odmówił wszczęcia postępowania w sprawie "Hiacynt", bo jak stwierdzono akcja ta była zgoda ze statutem działalności organów MO.
Tym samym, egzekutor z SB przeznaczony do likwidacji poszczególnych homoseksualistów, którego kule się nie imały w ostatniej scenie, wyglądał tu nad wyraz karykaturalnie.
Sama konstrukcja filmu też uproszczona. Tępi funkcjonariusze MO potrafiący jedynie lać przesłuchiwanych i chlać litrami wódkę, wysoko postawiony tatuś w SB i stojący w moralno-etycznej opozycji do niego syn - uśpiony "homoś" (ten jedyny, porządny w MO, któremu zależy na obywatelach). Naturalnie, nie mogło też zabraknąć akceptującego głosu matki "najważniejsze, że odnalazłeś siebie".
No nie, nie kupuję tego absolutnie.
Najbardziej z całego tego wesołego towarzystwa szkoda narzeczonej głównego bohatera, która zdała sobie sprawę, że jej boy nie lubi wyłącznie dmuchać, ale od wielkiego dzwonu lubi też zostać wydmuchanym.