Czy tylko ja mam wrażenie, że PRL w najnowszej kinematografii przedstawia się w przylizanej, wygładzonej wersji? Gdybym nie znała historii, to pomyślałabym, "w sumie było fajnie, dancingi, wódeczka, kiełbaska, tylko trzeba się nie wychylać i nie fikać", tak jakby nie było kolejek, nie było problemów z załatwieniem najbanalniejszych potrzeb, ani przerw w dostawach prądu.
Rozumiem, że w filmie głównymi bohaterami są milicjant i ubek (przedstawiciele kasty współrządzącej), ale są oni osadzeni w pewnym świecie, nie żyją na samotnej wyspie.
Czy tylko mnie to razi?
Zwłaszcza, że w filmie mowa o latach 80, czasach biedy i zamordyzmu, gdy nie dało się już odcinać kuponów od gierkowskich pożyczek, tylko trzeba było powrócić do praktyk z czasów stalinizmu. Wszystko było przestarzałe, zacofane i nie bez kozery "Psalm stojących w kolejce" Krystyny Prońko zasłyszany został po raz pierwszy w 80 roku. Film, jakby kręcony w alternatywnej rzeczywistości.
Potwierdzam w 100%. Jestem dziadersem pamiętającym tamte czasy bardzo dobrze. W latach akcji tego filmu miałem 32 lata. Realizm PRL-u w filmach to niespotykane niechlujstwo i bylejakość. Materiałów o tamtych czasów jest sporo, a i ludzi pamiętających ten okres też trochę żyje. Po prostu za przedstawianie PRL-u biorą się jakieś facebookowe i instagramowe matołki czerpiące wiedzę właśnie z tych mediów.