Nie mogę powiedzieć, że to wynik mojego słabnącego zainteresowania tą premierą i tego, że
szłam do kina lekko znużona, ale raczej tego, że po tym, jak 1. część wgniotła mnie w fotel (mimo
że spodziewałam się, że idę na bajkę dla dzieci w pełnym tego słowa znaczeniu), tutaj film nie
dorównał moim (być może wygórowanym) oczekiwaniom.
W zasadzie nie mam czego się doczepić, ale film mnie nie porwał tak, jak "jedynka", której nadal
jestem zagorzałą fanką (a 'la fangirl nawet :P). Za dużo mordobicia, raczej płytkie dialogi nie
wynagrodzone jakimś lepszym klimatem czy odrobiną lekkości. No i ten wątek Kiliego i Taurieli...
No nie wiem, może i nawet dałabym się przekonać, gdyby Evangeline Lily potrafiła zagrać miłość
- reszty jej gry się nie czepiam, nawet miło mnie zaskoczyła, ale scena, w której Aidan Turner kipi
z emocji, a ona... Ech. Legolas? To akurat miła niespodzianka, nie przeszkadzał mi.
Dużym plusem jest dobrze odtworzona postać Barda, który od połowy naprawdę solidnie trzymał
film. W roli silnego charakteru przyćmił moim zdaniem nawet Thorina, który blakł jakby coraz
mocniej, być może to zabieg celowy - bowiem powoli pochłania go żądza Arcyklejnotu, co zostało
dobrze ukazane w późniejszych scenach. Ja, wielka fanka tej postaci, to mówię - aż się sama
dziwię.
Podsumowując - "Hobbit: Pustkowie Smauga" to dobrze zrealizowany, całkiem trzymający w
napięciu film, o pięknych lokacjach i udanym aktorstwie. Ale zabrakło mu tego "czegoś", tego
uroku, tego subtelnego oczka puszczonego do widza, co hipnotyzowało w "Niezwykłej podróży".
Ma się wrażenie, jakby ktoś wyrwał nas z kontekstu i wsadził w sam środek zbyt intensywnie
rozedrganych wydarzeń, aż powoli zaczyna boleć głowa. Bo w istocie tak jest.
Czy warto było rozsnuwać tę historię na 9-godzinną opowieść? Po 1. części, z największym
smakiem pokazującej szczególiki fabuły, sądziłam, że jak najbardziej. Dzisiaj... mam już
wątpliwości. Czekamy w takim razie na część ostatnią.