W filmach fabularnych zazwyczaj nie czepiam się szczegółów, które nie mają wpływu na fabułę, wręcz drażni mnie to u osób, które doszukują się jakiejś oczywistości, tak jak gdyby był to film historyczny czy dokumentalny. Jednak w "Holiday" jeden szczegół mnie wkurza. Czas. Cameron Diaz przyjeżdża do UK, w świetle dnia, zdąży się rozpakować, rozgościć, zajechać do sklepu (przy świetl7e słońca), upić się, wytrzeźwieć, aż wreszcie już znudzona postanawia wrócić do domu w USA. Wydaje się, że minęło sporo czasu, przynajmniej dwa dni, no dobra, jeden dłuuuuuugi dzień, zakładając, że taksówkarz przywiózł ją o 7 rano, a wylądowała gdzieś tam nad ranem, bo przecież w tym małym miasteczku nie ma lotniska. W końcu próbuje zasnąć i o godzinie 1.30 wpada do niej niespodziewanie Jude Law. I co Cameron jemu mówi? Ano to, że właśnie zasiedziała się tu od........, no ile? Otóż od 6 godzin!!! Nie od 6 rano, tylko od 6 godzin, czyli od 19.30. Wow, furmanka czasu na to co wyżej, prawda? Trochę twórcy mogli się jednak wysilić, no cóż, niby bzdet, ale mnie wkurzył. Generalnie lubię ten film, ale zgrzyt pozostał, niczym piasek w zębach po plaży