Jack Nicholson próbuje swych sił po drugiej stronie kamery po raz drugi (nie licząc wprawek z wczesnego etapu kariery pod okiem Rogera Cormana). Ze skutkiem tak mizernym, że reżyserowanie kolejnego projektu Hollywood umożliwi mu dopiero dwanaście lat później, przy okazji "Dwóch Jake'ów". "Goin' South" w zamierzeniu miał być komedio-westernem, z tym, że nie sprawdza się ani jako jedno, ani drugie z powyższych. Sytuacji o potencjale komicznym jest tu na lekarstwo, a gdy już się pojawiają, to efekt jest tak pokraczny, że zamiast śmiechu pojawia się niedowierzanie. Na niewiele zdaje się również ciekawa obsada, pośród której znajdziemy m.in. Christophera Lloyda, Danny'ego De Vito, Johna Belushi'ego i Mary Steenburgen. Utalentowani aktorzy nie tyle grają, co przez większość czasu błaznują, strzelając dziwne miny i sprawiając wrażenie, jakby nie mieli bladego pojęcia, w jakim kierunku miałoby zmierzać całe przedsięwzięcie. Sam Nicholson, wcielający się w postać głównego bohatera, nawróconego bandyty, nie jest tutaj wyjątkiem: to zdecydowanie jedna z jego najsłabszych ról. Po skończonym seansie ciężko nie zadać sobie pytania: o co właściwie twórcom chodziło? Poszczególne sceny wydają się być wyrwane z szerszego kontekstu, zupełnie, jakby część nakręconego materiału uległa zniszczeniu, a biedny montażysta dostał w zadaniu uratowanie projektu. Widoczny jest pewien potencjał, jednak ze smutkiem trzeba przyznać, że "Goin' South" to niewypał pełną gębą.
tak rodzą się bajki....
powinieneś pisać książki o alternatywnej rzeczywistości, myślę że wyszło by to z pożytkiem dla wszystkich...