Dawno nie widzialem tak pustego obrazu zrealizowanego wylacznie po to aby wykazac sie, doskonalym wprawdzie, kunsztem techniki operatorskiej.
Film wizualnie jest doskonaly. Mozna go porownywac do wczesnych filmow mistrzow polskiej szkoly filmowej Hasa np. Petla czy Wajdy np. Niewinni czarodzieje, czy nawet samego Polanskiego - Noz w wodzie. Niestety problem w tym ze brak w tym tresci.
Zaczyna sie jeszcze niezle, od spotkanie dwoch roznych osobowosci, ale pozniej przemienia sie to w zbior eklektycznych scenek, razacych pretensjonalnoscia.
Podkresla to jeszcze nachalnie muzyka. Szczytem ignorancji jest improwizacja Johna Coltrane'a na jakims zadupiu przez zespol grajacy do kotleta w przerwach miedzy standardami polskiej muzyki rozrywkowej w stylu O Jimi Joe, ja kocham Cie czy Nie placz kiedy odjade. No tak w polskim filmie wszystko jest przeciez mozliwe.
Generalnie w kinie wszystko jest możliwe ;) Ale dlaczego ten Coltrane miałby być tak nieprawdopodobny? Muzycy grają to, na czym można zarobić, czyli właśnie m.in. "Nie płacz kiedy odjadę", ale nijak nie przeszkadza im to chyba lubć Coltrane'a i pogrywać go sobie na zakończenie dnia?
Owszem, miejscami film wydaje mi sie nieco niespojny, ale nie zgadzam sie z Toba w kwestii muzyki. Z Twojej wypowiedzi zrozumialam, ze muzyka w calym filmie wzmacniala ona efekt eklektycznosci "scenek razaczych pretensjonalnoscia". Odnioslam zupelnie inne wrazenie. Sciezka dzwiekowa wydala mi sie wyjatkowo subtelna, nienachalna. Budowala klimat, ale nie wysuwala na pierwszy plan. Wyjatkiem byla solowka Coltrane'a, ktora rzeczywiscie nie do konca pasuje do polskich realiow tego okresu, ale odebralam ja bardziej jako symbol jakiejs muzycznej wolnosci Chlopaka (czy on mial imie?), niz doslowne przedstawienie obrazu prlowskiej kapeli.
Pozdrawiam ;)