Zostanę zjechany przez fanów, ale muszę podzielić się swoją opinią. Choć rozumiem fenomen przygód Indiany i to, że trafił już na zawsze do klasyki kina i tytułów, które trzeba obejrzeć tak przy tej odsłonie czułem ciężar. Dosłownie jakby przygniatała mnie słonica z filmu.
Ale od początku. Film oglądałem po raz pierwszy w życiu - 7 miesięcy po poznaniu pierwszej odsłony, którą oceniłem na 6/10. Natomiast z "dwójki" nie mogę wynieść zbyt dużo dobrego. Chociaż czuć klimat, H. Ford i Ke Huy Quan dają radę, tak reszta to dla mnie krwotok z oczu i z uszu.
Ogólnie wszystko to jedna wielka kakofonia, która trwa 2 godziny. Chociaż muzyka jest na wysokim poziomie to było dla mnie jej zdecydowanie za dużo. Zbyt intensywne, zbyt głośne, zbyt donośne i nachalne. Miałem wrażenie, że nie ma ani sekundy ciszy. Czułem się przytłoczony. W dodatku dochodzą krzyki i wrzaski Kate Capshaw w co drugiej jej scenie. Swoją drogą groteskowe i przerysowane gestykulacje i gra aktorska - nie dziwię się, że jako aktorka nie zrobiła większej kariery.
Dodam do tego, że dialogi to dla mnie jedno wielkie nieporozumienie. Drętwe, głupie, nieśmieszne tak jak wszystkie gagi sytuacyjne z Kate Capshaw - słoń tyka ją trąbą? Śmieszne, pokażmy to 10 razy! Poza tym w ogóle nie czułem chemii między nią a Harrisonem.
Jeszcze dodam irytującą dla mnie postać samego Indiany Jonesa, który wie dosłownie WSZYSTKO, nawet o najmniejszym kamyczku z jakiejś pipidówy. W dodatku zna XX języków - jak to możliwe w ogóle?! I co on chce badać, skoro przecież wie już WSZYSTKO? A przynajmniej jego postać jest kreowana na wszystkowiedzącego. Pomijam też te nielogiczne głupotki z użyciem jego bicza.
Reasumując, tytuł mnie wymęczył pod wieloma względami, głównie aktorsko i muzycznie (nie jakość, a ilość). Dla mnie to 3/10 za sympatycznego Quana i niezły klimat. Boję się sprawdzić w późniejszym czasie (muszę ochłonąć) trzeciej odsłony.