A tak poza tym, nie jestem psychiatrą i ciekawi mnie jak ta grupa zawodowa ocenia tę infantylną historię kolegi po fachu.
Też byłabym ciekawa takiej opinii. Kiedyś trafiłam na kanał na yt gdzie psychiatra komentuje różne sceny terapii w filmach (po angielsku). Może kiedyś jakiś psychiatra tu zaglądnie. Na moje oko film jest sympatyczny dla przeciętnego widza, ale dla osoby chorej (np. na depresję) może być dość szkodliwy, bo jego przesłanie sprowadza się do komunałów typu "doceń co masz" i to może wywoływać u osoby z anhedonią poczucie winy, że nie potrafi. Inne rażące błędy "psychiatryczne" w filmie to mieszanie przez lekarza życia osobistego z zawodowym oraz wartościowanie przeżyć pacjentów. To drugie widać w scenie gdzie pokazuje drugiemu lekarzowi pacjenta urojeniowego jako tego co naprawdę ma problemy, nie tak jak ci z gabinetu. Nie pamiętam dokładnie słów, ale idea psychiatrii nie polega na osądzaniu tylko na diagnozowaniu i stosowaniu właściwej pomocy. Każdego osobno. Wiadomo, że chory z rakiem ma ciężej, ale to nie znaczy, ze zapalenie ucha nie boli. Największe moje rozczarowanie w filmie, obok olania biednej Chinki i tego że bohater przypomniał sobie o ukochanej jak tylko reaktywacja ex romansu nie wypaliła (a próbuje się widzowi wmówić, że to jakaś cudowna miłość ;-) to była scena z chińskim klasztorem. Bardzo spodobało mi się, że za pierwszym podejściem on się w tym klasztorze nie odnalazł, to było nowe, niesztampowo, ale nie - musieli na koniec jednak sprawę odkręcić, pokazać, że starzec z brodą zawsze ma odpowiedź.