Rozpierducha jak się patrzy, dużo trupów, humoru, no i Arnold na okrasę. Czegóż chcieć więcej? A teraz trochę poważniej. Film oczywiście wybitny nie jest, ale przecież nikt tego po nim się nie spodziewał. Mamy tu Arniego jako niezniszczalnego Marka Kaminsky'ego, superbohatera, który przez cały film nie zostaje nawet draśnięty. Ale przecież za to go kochamy. Jest dużo wstawek komediowych (niektóre teksty były naprawdę dobre), sporo dobrej nawalanki, strzelanin. Jest też dużo nieprawdopodobieństw, zwłaszcza ostatnia akcja, która przywodzi na myśl słynne popisy Johna Matrixa z końcówki "Commando". Swoją drogą, nie ma co się dziwić, że dostał "wilczy bilet" w FBI. Z takimi metodami działania o to nie trudno. Koleś w trakcie misji pozwala sobie m.in. na wysadzenie w powietrze fabryki i inne tego typu numery. Przymknąłem jednak na to oko.
Podsumowując, "Jak to się robi w Chicago" jest jak znalazł na nudne deszczowe sobotnie popołudnie. 6/10.