Moim zdaniem jest to jeden z najpiękniejszych, najcudowniejszych westernów, jakie kiedykolwiek nakręcono. Film powstał w latach 60., gdy western klasyczny odchodził już w niebyt i zapomnienie, a prawdziwe triumfy zaczął święcić antywestern, bezlitośnie rozprawiający się z mitologią Dzikiego Zachodu. „Jak zdobyto Dziki Zachód” to ukoronowanie osiągnięć klasycznego westernu, kwintesencja motywów i schematów gatunku, syntetyczne przedstawienie całej mitologii Dzikiego Zachodu. To niezwykły hołd złożony temu najpiękniejszemu gatunkowi filmowemu, ale też przepiękny hołd złożony Ameryce i jej założycielom.
Film składa się z trzech części, z których każda została nakręcona przez innego reżysera. Mimo to „Jak zdobyto...” jest obrazem niezwykle spójnym. Akcja filmu toczy się na przestrzeni kilkudziesięciu lat i ukazuje nam dzieje stopniowego zdobywania i cywilizowania dzikich, zachodnich ziem Stanów Zjednoczonych, począwszy od pierwszych wypraw pionierów aż do tworzenia linii kolejowych i budowy coraz to większych miast. Film opowiada historię rodziny amerykańskich pionierów. Centralną postacią filmu jest Lilith Prescott, która najpierw jako młoda panna, później jako piękna i niezależna kobieta i wreszcie jako matka i babcia jest świadkiem i uczestnikiem zdobywania Dzikiego Zachodu. Trudno mówić, by była główną bohaterką filmu, jest ona raczej postacią, która łączy losy wszystkich bohaterów. Na plan pierwszy raczej nikt w tym filmie się nie wysuwa.
Jak już wspomniałem, w filmie mamy niemal wszystkie klasyczne motywy westernu: wyprawy pionierów, prowadzenie farmy, jest ukazane życie traperów, walki z Indianami, gorączka złota, spęd bydła, budowa kolei, napad na pociąg, wojna secesyjna, są kowboje, bandyci, rewolwerowcy, szeryf, szulerzy, kawalerzyści, Indianie i piękne kobiety, są wreszcie przepiękne pejzaże: prerie, rancza, Góry Skaliste, rzeki i oczywiście Monument Valley (a wszystko to cudownie sfotografowane).
Warto wspomnieć, że reżyserem jednej z części filmu jest John Ford, jeden z największych, jeśli nie największy, legendarny mistrz westernu, twórca „Dyliżansu”, pierwszego arcydzieła gatunku. Wrażenie robi też obsada filmu, wśród której są jest wiele gwiazd westernu: James Stewart, Gregory Peck, Lee Van Cleef, Eli Wallach, Walter Brennan, Andy Devine i oczywiście John Wayne. Jest też wiele innych znakomitości, jak choćby George Peppard, Karl Malden czy Debbie Reynolds.
Myślę, że miłośnikom westernu nie wypada nie znać tego wspaniałego filmu, bo to cudowny hołd złożony temu gatunkowi i przepiękne podsumowanie jego historii i osiągnięć. Gorąco polecam. 9/10.
Trudno się nie zgodzić. Film jest na wskroś amerykański i kultywuje legendę Dzikiego Zachodu niemal we wszystkich jej aspektach. Poza tym jest znakomicie nakręcony od strony technicznej, zdjęć, montażu itp. Pozytywnie wyróżnia się na tle krewniaków, bo większość westernów klasycznych to straszna siermięga.
8/10
To śmierć westernu w wydaniu klasycznym, a jeśli kwintesencja, to tego co w nim było najgorsze. Film został zrobiony przede wszystkim po to, żeby się podobać. Wspaniała obsada, cudowne plenery i scenariusz banalny aż do nieprzyzwoitości. Na szczęście znaleźli się tacy, którzy dostrzegli potrzebę zmian. W tym samym roku startuje Peckinpah ze "Strzałami o zmierzchu", a za dwa lata Leone ze swoim "Za garść dolarów". To oni dwaj ocalili gatunek.
już myślałem, że tylko dla mnie z westernem to to niewiele miało wspólnego, ot kino familijne, trzygodzinny obyczaj... ale western? bo działo się na dzikim zachodzie? to chyba nie czyni z filmu westernu? ale skoro w gatunkach jest też "wojenny" a wojny było 5 minut to wiele by mi to wyjaśniało... jeśli ktoś jeszcze nie oglądał a liczy na western to niech nie ogląda