Zaczęło się naprawdę nieźle (scena zamachu), ale potem było już o wiele gorzej (przeważnie). Czasy młodości Wojtyły zostały pokazane w sposób płytki i uproszczony (choć Cary Elwes spisał się bardzo dobrze). Denerwowały mnie przesłodzone, sztuczne dialogi oraz głupie (bo nieprawdopodobne) sceny (żegnający się ubecy w scenie odprawiania mszy w Nowej Hucie - myślałem, że zejdę...) Momentami odnosiłem wrażenie, że znowu oglądam "Karola...".
Dość o wadach, teraz zalety, a właściwie jedna zaleta (musiałbym dłużej pomyśleć, żeby znaleźć ich więcej): rola Jona Voighta, który zagrał przejmująco, wspaniale, po prostu rewelacyjnie. Jego metamorfoza, ukazanie starości i cierpienia Papieża - to było aktorstwo z najwyższej półki. Scena, którą uważam za najlepszą w całym filmie, to próba przemówienia Papieża do zgromadzonego przed kliniką tłumu - odegrana genialnie, coś mnie wtedy ścisnęło w gardle.
Generalnie film składał się z kilku tylko dobrych scen i całej reszty słabych. Aktorstwo stało na wysokim poziomie, ale co z tego, skoro zniweczył je wszechogarniający lukier, który odebrał mi całą przyjemność oglądania.