Pachniało to totalną zrzynką z "28 days later" lecz o dziwo film obronił się. Główne zasługi przypisać należy ciekawemu pokazaniu osamotnienia człowieka i pragnieniu bliskości graniczącemu nawet z samodestrukcją. Oczywiście film nie ustrzegł się typowych błędów (albo inaczej) standardowych zagrań:) przynależnych kinu masowemu: I tak, nawet wśród zgrai ogarniętych szaleństwem pseudoudzi nasz bohater musiał mieć, dla równowagi, jakiegoś schwarzcharaktera, który nie dawał mu spokoju przez cały czas trwania seansu. Dalej, jak mieliśmy głównego bohatera (faceta) to musiała pojawić się również i kobieta (przecież równouprawnienie mamy, czyż nie?). No i na koniec patetyczna końcówka mająca na celu zapewne skłonić nasze serca do drżenia i do wyjścia z kina w strugach łez wynoszących na piedestał triumf ludzkiego ducha itd. itp. Tak czy siak, seansu wcale nie uważam za nieudany - przeciwnie - całkiem smaczny wyszedł amerykanom ten hamburger.