John Candy: Lubię siebie

John Candy: I Like Me
2025
7,1 322  oceny
7,1 10 1 322
7,3 6 krytyków
John Candy: Lubię siebie
powrót do forum filmu John Candy: Lubię siebie

z całym szacunkiem dla śmiertelnego murraya, ale to nieśmiertelny mel brooks powinien był film ten otwierać.

poza tym nihil novum.

popularna idea, że o zmarłych to albo dobrze, albo wcale, posunięta do granicy extremum.

jest tylko dobrze i bardzo dobrze, tam że kochany był, poczciwy, uczciwy i sympatyczny, taki bardziej jackie gleeson niż fatty arbuckle.

wszystko fajnie, wszystko super, z żoną, z córką, z synem, z charakterem i w wizualnym podchwycie, jakkolwiek niektórych z tych podchwytów nie do końca rozumiem. co tam na przykład robi chodzący po wodzie peter sellers, kiedy się wspomina o marzycielstwie, nie wiem. równie dobrze mogłaby się pojawić scena oględzin grubasa z Siedem, kiedy się wspomina o nieumiarkowaniu w jedzeniu i piciu, nieważne.

dobra, kalesony na bok, żarty o nienażartych też.

ogółem czysta frajda, a nawet rozkosz tak se posiedzieć z johnem w salonie, tym bardziej, iż osobiście mam go za jednego z największych komediantów swojego pokolenia. wnosił pokłady ciepła i współodczuwania, jakich próżno szukać u jakiegoś tam chevy'ego chase'a, belushiego, akroyda czy shorta.

raz po raz mam tu lekkie a schizofreniczny dysonans, no bo tak:

z jednej strony szkoda, że candy nie działał też na innych, mniej sofciarskich, bardziej dojechanych polach - na przykład ze wszystkich scenek kabaretowych zaprezentowanych tutaj, najzabawniejsza jest ta z candym w roli żółtobrzuchego boidudka, totalnie absurdalna odginka.

z drugiej strony jednak - film rzuca trochę światła i pozwala zrozumieć, dlaczego taka konwencja wybitnie mu nie leżała. candy po prostu nie mógłby pozostawić takiego skeczu bez zmieniającej jego trajektorię dokrętki. a dlaczego? bo candy najlepszy był wtedy, kiedy w parze z absurdem i czarnym humorem szedł liryzm. candy pozwalał sobie na przykład na długie i dociśnięte, niemal w całości zaimprowizowane monologi o pozostawieniu własnego dziecka w kostnicy (po sześciu latach, kiedy zaczął wreszcie mówić..), ale zawsze musiał się na końcu skeczu poniekąd zrehabilitować, wytłumaczyć, pochylić, skłonić głowę, posypać popiołem, przyznać do błędu, uderzyć w emocjonalne tony. w takie tony najpiękniej uderzył trzykrotnie: w Samolotach, Wujaszku i Kevinie.

gdyby candy jakimś cudem wyższego rzędu dożył dnia dzisiejszego, w jego salonie stałby przynajmniej jeden oscar: za pierwszoplanową rolę wieloryba z filmu naszego krajana darrena, skrojoną pod niego - jak bezpodstawnie mniemam - bardziej niż pod brendana frasera.