Simon West przyzwyczaił nas do rozrywki drugiej kategorii, leżącej jednak gdzieś na półce, bardziej przed oczyma, aniżeli tej, do której trzeba schylać się z bólem w krzyżu. Szkoda tylko, że od czasów ''Lotu skazańców'' (odległy 97 rok!), twórca ten, nie wywołał na mnie większego wrażenia.
''Sprawa honoru'', ''Tomb Raider'' (kultowy?), czy chociażby druga część ''Niezniszczalnych'' z niesamowitą obsadą, to produkcje, którymi West zapisał się na zawsze w historii kina B, oczywiście nie zapominając o ‘’Con Air’’, lecz ostatnimi laty Anglik skupił się bardziej na tworzeniu seriali dla TV, niż płodzeniu długometrażowych produkcji. ''Wild Card'' ze Stathamem, jest przypomnieniem o sobie starym wyjadaczom ''akcyjniaków'' i kolejnym filmem w kopanej karierze Jasona.
Czterdziestosiedmiolatek wchodzi w nowy rok kinowy, zupełnie zwyczajnym filmem, czyli niczym godnym większej uwagi. Zwolennicy twardego Brytyjczyka, dla których najważniejszym jest tylko, by ich idol skopał jak największa liczbę tyłków, znajdą tu kilka scen mordobicia, ale nawet oni, nie muszą być do końca zadowoleni z toczenia się fabuły. Scenariusz napisany przez Williama Godmana, nie należy do mocnych stron ''Wild Card''. Nie dosyć, że jest sztampowy, to w dodatku zawiera sporo banalnych, wręcz nachalnie płytkich dyskusji na temat ludzkich słabości. W filmie Westa każdy bohater (choć to mocne słowo) ma słabe punkty, emocjonalne problemy i posiada brudne sumienie. Sęk w tym, iż kino w które pakuje się Statham, od pewnego czasu bardziej oferuje widzowi miotanie się z moralnością, niż twardą rękę i szybką nogę aktora, które jakoby schodzą na drugi plan. Prawdziwe, nawet jeśli przesadne, ale zawsze inne, kino ''stathamowskie'', zaczyna tracić na wartości.
Początek filmu zapowiada się dosyć obiecująco. Gra pozorów, która stwarza Nick (Statham) jest odrębnym szlakiem do zarobienia dodatkowych pieniędzy. Przy okazji Escalante służy pomocą znajomemu. Z każdym następnym krokiem, fabuła trąci brakiem charakteru i rozwarstwia się na poboczne wątki, które gdzieś już mogliśmy widzieć. Ten z Holly, jak nic przypomina główny motyw z ''Equalizera''. ''Wild Card'' sprawia wrażenie odbiegającego od konwencji w którą na ogół wpisany jest Jason, ale przynależność gatunkowa przypisana na fw, zaczyna …się sprawdzać.
Nawet jeśli przebrniemy przez dramaturgiczno – kryminalną skorupę bez większego bólu głowy, scenariusz Goldmana może irytować innymi rzeczami. Wkurzają postaci. Nick, pazerny i arogancki cwaniaczek, sprawny fizycznie i silny w gębie, potrafiący załatwić sprawy ‘’po męsku’’, przegrywa z hazardem, który jest jego największą słabością umysłu. Dostając od losu sporo szczęścia i zielone światło na nowe życie, nie wykorzystuje tego, bo chce więcej i więcej, co ostatecznie go …gubi. Oczywiście zupełnie inny motyw sprawia, że udaje mu się ostatecznie opuścić Złe Miasto, ale ta droga już od samego początku może mocno szarpać nerwy widza. Chodzi o strachliwego Cyrusa Kinnicka.
Bogaty dupek, bojący się własnego cienia, którego błazeński uśmieszek i toporne dialogi psują i tak przeciętny obraz, pasuje tu jak pięść do nosa. No, ale jakby nie patrzył to Nick zaszczepia w nim promień nadziei na przyszłość, odblokowując jego lęki itp. Jakież to głębokie i …zarazem patetyczne.
Jest jeszcze ta (Holly), która staje się zupełnie przypadkową (a może nie do końca) ofiarą przemocy, wymuszając przy tym w Nicku zemstę na swoich oprawcach. Dżunia, która sama szuka kłopotów, a kto szuka ten je znajdzie, sprowadza na naszego protagonistę kłopoty, bo ten ze współczucia i naiwności zgadza się jej pomóc.
Prawdę mówiąc, każdy z trójki bohaterów jest pretensjonalny, z czego dwoje z nich egzekwuje na ochroniarzu uległość, mając w tym osobisty interes. Widz natomiast, zostaje wciągnięty w słabe gierki psychologiczne, które nie mogą się zdecydować na konkretny gatunek. I nie byłoby może niczym strasznym połączenie dramatu z kryminałem i dodanie odrobiny akcji (częsty to zabieg), gdyby nie fakt, iż nadal wielu spodziewało się czegoś lepszego. Na domiar złego, w końcowej fazie filmu robi się tak trywialnie, iż nie pozostaje nic, jak tylko urwać z pół punktu do całościowej oceny.
Jednak ''Wild Card'' posiada kilka niezłych momentów i są to zdecydowanie te chwile, gdzie Statham jest sobą, udowadniając na co go stać. Może i prawa fizyki nie do końca wtedy działają, ale jakież to jest piękne, gdy przeciwnik pada często i gęsto. Poza tym, nie wszystkie dialogi w filmie są bez polotu i ociekają tanim banałem, sprawiając odruchy wymiotne itp.
Film Westa ma prawo zainteresować, gdyż kinoman czeka z niecierpliwością na zaskoczenia, jakieś zwroty akcji i inne szczegóły, a że tych jest mniej niż by chciał, to już odrębna sprawa. Plusem może być oddanie klimatu kina lat 80-tych (moda jakaś ostatnio na to nastała, ale to dobrze), zwłaszcza zawarte w muzyce i zdjeciach.
''Wild Card'' mógł być śmiało czymś znacznie więcej niż tylko zwyczajnym przeciętniakiem, który summa summarum okazał się zbyt prosty, nawet na naciąganą piątkę. Dlatego dostaje z żalem bite 4/10.