Przeciętny film, słabszy od poprzedniej ekranizacji z 1989 roku. Filmy te diametralnie się od siebie różnią, choć trudno się dziwić, skoro między jednym a drugim są 23 lata różnicy. Szkoła horroru od tamtych czasów znacznie się zmieniła. Czy na lepsze czy na gorsze, każdy może sobie odpowiedzieć na takie pytanie. W tym przypadku jednak dostałem wręcz podane na tacy, dlaczego wolę te starsze horrory.
Starsza z ekranizacji ujmowała ponurym, subtelnym nastrojem grozy. Nowsza jest kompletnym tego przeciwieństwem. Tutaj dzieje się dużo, aż do zmęczenia, a straszenie polega niemal wyłącznie na jump scare'ach. Film Jamesa Watkinsa to niemal dosłownie odliczanie od jednego jump scare'a do drugiego. I właśnie to mnie tak drażni w nowoczesnym kinie grozy. Na szczęście, nie wszystkie robione są pod tę samą modłę. Ba, niektóre horrory straszące nagłym pojawieniem się czegoś na ekranie w połączeniu z gwałtownym, głośnym dźwiękiem potrafią zrobić z tego niemalże sztukę i można się przy tym "bawić" świetnie (dla przykładu chociażby tajski "Shutter" czy amerykański "The Conjuring"). Ale powiedziałbym, że są to na ogół wyjątki od reguły. W "The Woman in Black" po prostu przesadzono z nagromadzeniem tego typu scen i czasem są kompletnie naiwne.
W środkowym segmencie filmu jest długa sekwencja, podczas której między innymi Arthur Kipps ogląda przez okno sypialni na piętrze jak duch powstaje z mokradeł i zbliża się w kierunku domu na tle i z dźwiękiem rzęsistego deszczu (można poczuć gęsią skórkę). Później puka do drzwi i napięcia narasta. Włącznie ze scenami poprzedzającymi i następującymi po tej scenie, to dobre kilkanaście minut filmu (o ile się nie mylę). I ta sekwencja niewątpliwie ma swój klimat, ale ja zadaję sobie pytanie: jak dużo lepsza byłaby gdyby pozbawić jej większości tych zbędnych jump scare'ów? Dla mnie to pytanie retoryczne.
Niestety, Daniel Radcliffe moim zdaniem wypadł w swojej roli bardzo słabo. Nie obraźcie się, ale wygląda jakby w każdej sekundzie tego filmu mógł paść ze zmęczenia albo z głodu. Ewidentnie coś mu doskwiera. Ja rozumiem, że bohater dalej żyje w depresji, ma myśli samobójcze, ale... czy właśnie tym można usprawiedliwić, że zarówno podczas pierwszej wspólnej drogi do domu Drablow z Keckwickiem jak i podczas drogi powrotnej z tegoż właśnie Domu po przeżyciu okropnych w nim zdarzeń, jego twarz wygląda dokładnie tak samo? Czy można tym usprawiedliwić to, że w najgorszych momentach strachu, jego twarz dalej nie wyraża niemalże żadnych emocji, zupełnie jakby pukająca do środka widmowa kobieta w czerni miała okazać się dobrą koleżanką, z którą zaraz rozkręci imprezę? Nawet jeśli przesadzam, to mam nadzieję, że rozumiecie co mam na myśli. Jak sobie przypomnę postać Kippsa ze starszej ekranizacji, to jednak odegrana była z dużo większą werwą i autentycznością. Tutaj miałem wrażenie, że Radcliffe nie do końca chciał wejść w świat tego filmu. Niestety ogólnie gra aktorska w tym filmie mnie nie powaliła - postać Daily'ego też znacznie lepiej odegrana była w telewizyjnej ekranizacji.
Dla mnie zdecydowanie bardziej godną polecenia jest pierwsza ekranizacja z '89 roku. Stworzona bardziej skąpymi środkami, ale z większym sercem, lepszym klimatem oraz większą ilością prawdziwej grozy.
Moja ocena: 5/10.