Spodobała mi się wizja świata. Nie, nie chciałbym żyć w tych czasach, jednak jest to świat interesujący. Spolaryzowane społeczeństwo na wybrańców, żyjących w miastach i wygnańcach prażących się na zdziczałych przestworzach pseudocywilizacji pod śmiertelnie niebezpiecznym słońcem. Nano- i biotechnologia sprawia, że nie ma rzeczy niemożliwych. Wirusy językowe dają możliwości porozumiewania w najdziwniejszych językach, wirus empatii uaktywnia paranormalne zdolności, a przypadkowo spotkana dziewczyna, na drugim końcu świata może okazać się genetycznie identyczna z twoją matką (takie sytuacje reguluje właśnie tytułowy code 46).
Spodobał mi się przewodni motyw muzyczny. Magnetyczny, tajemniczy, niespokojny, działający niemal podskórnie. Idealnie komponował się do zdjęć, która w wielu momentach mogą zachwycać.
Bardzo spodobała mi się twarz Samanthy Morton. Nie, nie uważam jej za piękną czy nawet atrakcyjną kobietę. Jej fizjonomia jest jednak fascynująca, hipnotyzująca.
Podobała mi się scena w klubie, muzyka, stroboskopowe światło i spowolnione ruchy.
Nie spodobał mi się montaż, zwłaszcza kończący sceny. Widz zagłębia się w scenę, w atmosferę, a tu nagłe cięcie niczym porażenie prądem i zupełnie nowa sekwencja.
Nie spodobała mi się historia. Opowiedziana z punktu widzenia Marii, jest niekonsekwentna, a czasem wręcz niemożliwa (nawet w tym futurystycznym świecie). Co więcej reżyser zaledwie prześlizguje się po problemach etycznych, jakie wywołuje, sprowadzając je do półnagiej Morton wijącej się w paroksyzmach miłości i wstętu. Jakby cały paradoks sytuacji nie miał znaczenia, był tylko egzemplifikacją futurystycznej wizji świata.
W sumie to dobre kino. Jeden z lepszych filmów Winterbottoma, jednak reżyser nie wykorzystał potencjału tkwiącego w historii.