Paweł Maślona wykazuje pewną ciekawą, osobiście przeze mnie lubianą cechę - umiejetność twórczego przetwarzania. Czy to jego wcześniejszy Atak Paniki czy też obecny superprojekt, czyli Kos, są to filmy mogące przypaść do gustu, ale zapalające gdzieś tam w odmętach świadomości lampkę - hej, ja już to gdzieś widziałem.
Kos jest bowiem filmem na wskroś przesiąkniętym kliszami i zapożyczeniami z innych dzieł, oczywiście głównie z kuchni Tarantino. Szczerze mówiąc na seansie rozbawiło mnie to, jak wiele z tych scen „już widziałem”.
Ogólnie rzecz ujmując - Kos jest niezły. To solidny film, troszkę słabszy niż się spodziewałem, ale z pewnością nie mogący się sytuować poniżej pewnej wysokiej poprzeczki polskich produkcji satyryczno-dramatycznych. Za to duże pochwały dla twórców i przede wszystkim aktorów, którzy na czele z Więckiewiczem i Braciakiem dali niezły popis, który może zapaść w pamięć. Brawa dla nich.
Dlaczego jednak ten film nie jest moim zdaniem arcydziełem? Mam wrażenie że reżyser trochę za bardzo przesiąknął tarantinowskim klimatem. Bynajmniej, nie mówię tu o przelewanych hektolitrach krwi czy bogatych w bluzgi dialogach. Chodzi raczej o… zakończenie. Nie dość że film kończy się tak jakby w połowie zawiązującej się akcji, to jeszcze co gorsza nie wiąże się to… z niczym.
O ile mi wiadomo, są takie filmy Quentina które zawierają pewien morał, pewną sugestie odnośnie bohaterów i tego jakie decyzje podejmują oraz z jakimi muszą się mierzyć konsekwencjami. Tymczasem Kos sytuuje się raczej wśród filmów pokroju Grindhouse’a (tego z kaskaderem Mike’iem) czyli filmów stawiających na rozwałkę, nie odwołujących się do żadnych wyższych wartości itp. I oczywiście wiadomo, Kos to nie film historyczny i kino rządzi się swoimi zasadami, ja jednak pragnę zwrócić uwagę na jeden szczegół.
Jacek Braciak wykonał fenomenalną robotę. Naprawdę. Nie ma tu żadnych wątpliwości. Tylko że wystarczy zamiast niego i Domingo wstawić tam byle szlachcica z nowoczesnym podejściem do chłopów, a w toku filmu absolutnie by się nie zmieniło. Podkreślę to: w filmie o Kościuszce nie ma Kościuszki. Gdybym był historycznym laikiem i obejrzał Kos to pomyślałbym, że po tej końcowej diagnozie polskiego społeczeństwa i przygotowania do powstania nasz główny bohater… odpuści. Tymczasem wiemy, że stało się inaczej. Dlaczego mnie to boli? Bo świetna historia z której można zrobić jeszcze lepszy film zostaje zmarnowana przez brak refleksji, clue czy sensownego zakończenia. Kościuszko zamiast być jako przyziemny demiurg udowadniający że Polakom nie zależy na ojczyźnie i planujący dokonać wielką przemianę w narodzie raczej staje się tłem - jednym z wielu, którzy biorą udział w walce. Ostatnia bitwa świetnie to pokazuje. Tu gdzie był potencjał na ukazanie wewnętrznego konfliktu Ignaca i rozdarcia między obietnicą bogactwa od ojca, a obietnicą wolności od Kościuszki, pokazano historię zwykłej nienawiści i zemsty uciskanych. Tu gdzie był potencjał na pokazanie ile znaczyły obietnice Kościuszki dla chłopów pokazano raczej rzeź w gospodzie i (niezrozumiały i niczym niepoparty w toku akcji) atak „niewolnych” na rosyjski pułk konny. Tu gdzie była okazja aby przeprowadzić z Duninem dobrą i soczystą rozmowę na temat odmiennych perspektyw tam siedział na przeciwko niego raczej Jacek Braciak z Rodzinki.pl, który schował się gdzieś w sobie, nie potrafiąc zareagować.
Ja nie mówię że te elementy powinny się tam znaleźć, ale moim zdaniem znacznie ubarwiły by ten film. Bo Kos w gruncie rzeczy chyba wedle zamysłu nie miał być „Polskim Tarantino”. Te luźne nawiązania służyły raczej ukazaniu paraleli, a przy tym i przyczyn „mentalnej” porażki Polaków, która musiała ich prowadzić ku upadkowi.
Jestem ciekaw, czy gdyby Tarantino robił film, w którym Ulysses Grant wraz z towarzyszem ciemnej karnacji podążają południowymi stanami przed wojną secesyjną nawołując do buntu, to czy ten film przypominałby Kos czy bardziej Django… Bo w końcu jak to było u Quentina z postaciami historycznymi? Myślę że w tym wypadku najlepiej byłoby zapytać o to majora Marquisa Warrena i jego nieodżałowanego przyjaciela Abrahama Lincolna.