PILINHA: {__webCacheId=filmBasicInfo_pl_PL, __webCacheKey=817418}
6,9 32 tys. ocen
6,9 10 1 31689
6,8 83 krytyków
Kurier Francuski z Liberty, Kansas Evening Sun
powrót do forum filmu Kurier Francuski z Liberty, Kansas Evening Sun

więc tak, jakby któreś z nas umysłowo nie dość ścisłych w sęsię ścisłym szczęśliwców się jeszcze nie zdążyło załapać na matmę rozumianą jako rodzaj bezpiecznego azylu dla poczucia chwilowości istnienia - przynajmniej w teorii i praktyce najmądrzejszego dziecka przedwojennej polski południowej - bez obaw! wszak pozostaje nam jeszcze kinematograficzny język matematyczny wesa andersona, będący tegoż wyabstrahowanego matecznika sprowadzającej wszystko i rzecz wszelką do wspólnego mianownika porządku i precyzji pięknym obrazkowym odpowiednikiem..

polecam, sprawdza się jako wyrwa w codzienności dla wszystkich cierpiących zgnuśniałości maści wszelkiej albo na depresję albo dla mających dość człowieka; rodzaj bezpiecznego odrealniania, fantazji, w którą się wpada i bawi na całego - te ponoć są od tego, no, chyba że nas wszystkich w dzieciństwie robiono w bambuku (wyjdzie kiedyś na terapii) - potem się wypada i niewiele pamięta, poza jednym tylko, mianowicie: że było!

(moja teoria jest taka, że pamiętamy bardziej swoje ostatnie wspomnienia realnych wydarzeń niźli same wydarzenia, potem i te oblekamy własnymi rojeniami ze świata i okolic, ale to nieważne, zupełnie bez znaczenia)

filmowy odpowiednik podróży orient mena - przynajmniej tej z okładki - śmieszy i tumani, tylko mami miast przestraszać, ale na tej samej długości fali iście prestidigitatorskich umiejętności wesa andersona.. taki list, w którym liczy się jedynie sam charakter pisma autora, ewentualnie piękna pieczęć i koperta, zabawa w zawijasy, esy i floresy, kleksy, zakrętasy, łamańce i zaplątasy - treść listu jest trzeciorzędna.. w sumie to jej nawet nie ma, ten list jest napisany po chińsku - coś jak ciało kobiety pokryte ślaczkami w The Pillow Book greenawaya - tylko dla smakoszy i wyłącznie do smakowania!

settings jako plansza, postaci to wprawną ręką kuglarza poruszane pionki na planszy - ruchomy element dekoracji.. skaczące szczygiełki, grzechoczące grzechotki, błyszczące błyskotki sklecone z niczego, dosłownie, ze szpalt, jeszcze szeleszczą papierem, ale przynajmniej śmieszne - po te nieśmieszne odsyłam do przygód najnowszego jamesa bonda - ostatecznie coś tam niby gadają, ale to co gadają w ogóle nie ma znaczenia; bardziej rytm się liczy, rym, tempo wejścia, mówienia, ruchy kamery, jazdy, najazdy, synchronizacja, rozkład przestrzeni, kompozycja, muzyka.. słuchamy nie słów a dźwięków i oglądamy obrazy.

kino-rytm, kino-styl, kino jako konstrukt wrażeniowy, kino jako poemat precyzji - się patrzy, się patrzy - kino jako plac zabaw, orsonowsko-wellsowska kolejka spod choinki dla małych chłopców w średnim wieku lubiących przebywać w piaskownicy - w najczystszej postaci. zrazu przywodzi na myśl złote czasy kina niemego, w których - że powołam się na klasyka - nie było niczego, ergo: można było wszystko! dróg nie było, kolein wyżłobionych nie było, jedyne co było to możliwości - nieograniczone lub ograniczone wyłącznie granicami własnej wyobraźni: czasy jakiegoś, nie wiem, sergiusza eisensteina, bustera keatona, abla gance'a, takie mam skojarzenia.. i to się, panie dziejaszku, ogląda, ba! rzecz w tym, iż niewiele z tego wynika, tylko all play and no work samo - zabawa, zabawa, zabawa..

znamienne, że kiedy tak na tym siedzisz sobie, granicami rzuconego czaru bez reszty oczarowany, do głowy przychodzi myśl - no tak, jedyne czego tu brakuje to żeby te aktorskie kukiełki zmieniły się w animowane postaci z kreskówki - i wtedy to się dzieje! na naszych oczach zmieniają się, na dziesięć minut przed końcem - i mean what the.. znamienne też, iż język andersona się w ów czas nie zmienia.. nic a nic, nie zmienia, nie drgnie nic w rajtuzie nawet, jednocześnie więc potwierdza z czym mamy do czynienia: z kinem fabularnym konstruowanym w oparciu o reguły języka rodem z animacji. coś jak tamte pamiętne kilkuminutowe wstawki rysowane pod każdą kolejną część czołówki serii o Różowej Panterze, ale rozciągnięte do potęgi na dwie godziny projekcji i z żywymi aktorami - tutaj wszystko się może zdarzyć, a więc wszystko traci na znaczeniu - takie są skutki awarii realizmu i braku rygoru w fantazji. typ kina, które otumania sztuczkami, żarzy się i mieni wszystkimi kolorami tęczy, wdzięczy się, paraduje, paradnie kokietuje, tu biuścik zachwyci, tam nóżka - ale na wesoło i nie tylko dla staruszków - doprawdy znakomite to jest, owszem, nie powiem..

wszak na końcu, kiedy już się z tej wyrwy wypadnie, wypada jeszcze spytać: na cóż to wszystko było?

po raz ęty zostałem przez andersona nabity w butelkę i zakorkowany na dwie godziny zręcznościowej zabawy, zbałamucony i otumaniony językowym odstrychnięciem, rykoszetem dźabnięty pędzlem myślącej kamery, którego precyzja zaiste jest wysokiej klasy, acz po seansie, zbierając patrzałki i szczękę z podłogi, wracam do ustawień fabrycznych, o nic nie pomniejszony, w nic nie ubogacony.. miałem się już nie nabierać a znowu się nabrałem, stało się, cóż robić, mrugający we wzorki (w opozycji do mrugania bez ładu i składu, ale z innego filmu) ów wąż ogrodowy zwiódł mnie i zjadłem, w sen zapadłem zimowy iście hipnotyczny, teraz się wybudziłem i nic nie pamiętam.. to o czym to w ogóle było?

słowo wydmuszka ciśnie się na usta, choć ja akurat tego słowa nie lubię, jako iż niepotrzebnie pomniejsza, bogactwa owej stylistyki nie odda, nadto będzie niesprawiedliwe wobec innych wydmuszek, które są po prostu prawdziwsze, przeto bardziej zasługują na miano wydmuszki i nie warto ich tym porównaniem windować, na światło dzienne, ku górze, za włosy, z tych wodorostów, wyciągać - niechaj tam sobie na dole pozostaną.

zatem więc może nie wydmuszka, powiedzmy, taka rzeźba z błota; pączek w lukrze, ale bez nadzienia; parówka, duża i z przeceny, ale bez mięsa - choć też nie dla vvegetarian; jeździec bez głowy bez konia, nóg i tułowia - sama zbroja, ale za to złota; albo - jak to jeden z naszych wieszczów drugiego z naszych wieszczów zdeczka poddissował - syndrom andersona, piękny kościół bez boga.

Westernik

Ciężko się to czyta. Piłeś nie pisz ;) W każdym razie mięso jest w każdej z historii. Chociażby jak Thimothe Chalamet ginie na wieży radiostacji chwile wcześniej chcąc odczytać manifest- każda rewolucja pożera swoje dzieci.

zdzichu69

no coś ty, ze mną się nie zaczytasz?;)

trochę banał, aspiruje do prawdy nazbyt ogólnej jak dla mnie. równie dobrze można by powiedzieć "każda rewolucja pożera też cudze dzieci" albo "rewolucja pożera swoje dzieci, ale nie każda" i tak dalej, i tak dalej, po czym wypchać to jakimiś konkretnymi przykładami. i to będzie pasowało. w taki sposób, naginając pod teorię wprzódy wymyśloną, udowodnić można wszystko, nawet najpustszy slogan, nawet najgłupszy banał.

co do tego szamalata, którego imienia nauczę się pisać może za dwadzieścia, trzydzieści lat - to ten, kojot wiluś spadający z urwiska bardziej mnie przekonywał! ten miał przynajmniej jakiś cel realny - chciało mu się jeść. get food or die trying.. a też kojot wiluś bynajmniej mi nie wyglądał na wegetarianina, w jego poczynaniach też było sporo mięsa, choć głównie w rojeniach, chaplinowskich marzeniach o ciepłym posiłku przy kominku.. ale działał, działał! nie jak te wydrążone kukły w pustych pokojach motelowych u hoppera, które tylko tęsknią pogrążone w maraźmie, zarażone chorobą, sparaliżowane powszechną niemożnością, które czeka już tylko czekanie, nie. kojot próbował i to bardziej niż jack nicholson w locie nad kukułczym gniazdem. bo uncle jack spróbował tylko raz, a kojot podchodził do tego ciężaru co dzień, co rusz, od nowa. nadto więcej nawet, bo nie tylko działał, on działał i się tego nie wstydził! upadał, podnosił się, po czym znowu upadał i żaden cyrenyjczyk mu w tych podrygach jego nie pomagał, nie, on sam. wte i wewte z wielkiego urwiska. w tym może nie ma armatniego mięsa, za to jest coś o wiele bardziej cenniejszego - cały świat. kojot to oddech brahmy, kojot to mit syzyfa w stanie czystym, kojot to najdoskonalsza materializacja idei wiecznego powrotu, wiecznie żywa. a ty mi tu wyjeżdżasz z jakąś jednodniową pacynką z gębą wydelikaconą, pełną rewolucyjnych kocopałów, c'mon..